Zabawa przy pianoforte

W każdej epoce istniała muzyka rozrywkowa. Ta, którą dziś wykonano w FN, też w większości nią była i dlatego można było z nią zrobić to, co zrobiono.

Wystąpiło dziś dwóch solistów fortepianistów: Antonio Piricone i nasz ulubiony Tobias Koch; towarzyszyło im Collegium 1704 pod Vaclavem Luksem. Orkiestra zaczęła sama od uwertury Mozarta do Der Schauspieldirektor – bardzo dynamicznie, co nasuwało podejrzenie, że ten dyrektor teatru musiał być niezłym furiatem.

Później bracia Czesi zagrali dzieło swego rodaka: Vojtěch Jírovec znany w Wiedniu, gdzie działał, jako Adalbert Gyrowetz, był niezwykle płodnym autorem (i długowiecznym – żył 87 lat!), a wśród jego utworów znalazły się też trzy koncerty fortepianowe. Który z nich był tym, którym zadebiutował ośmioletni Chopin (zapewne to Żywny mu podsunął dzieło swojego rodaka), i czy to był ten sam, który usłyszeliśmy dziś w wykonaniu Antonia Piricone – nie wiemy i się zapewne nie dowiemy, bo w relacji, która się zachowała, brak bliższego określenia tego dzieła. III Koncert B-dur to miły bibelocik, ramotka, oscylująca stylistycznie między Haydnem a Mozartem, ale bez ich fantazji i inwencji. Włoski fortepianista zagrał go bez pretensji, ale dość blado.

Myślałam najpierw, że tak po prostu brzmi erard z 1838 r., ale pod palcami Tobiasa Kocha zabrzmiał zupełnie inaczej, bardziej wyraziście, swobodniej. Pianista miał też większe pole do popisu w Fantazji na temat „Normy” Belliniego Otto Nicolaia, który kojarzy się nam głównie z operą Wesołe kumoszki z Windsoru, a był nie tylko rówieśnikiem Chopina, ale też zmarł w tym samym roku. Fantazja w formie wariacji, wykorzystująca parę tematów ze słynnego dzieła Belliniego, jest nie tylko efektowna, ale też pozostawia miejsce dla improwizacji, a Koch improwizował z wirtuozerią i wielkim poczuciem humoru. Tym humorem zaraził drugiego pianistę, kiedy po skończonej produkcji przyprowadził go na scenę i razem siedli przy pianoforte. Bis rozpoczęła orkiestra przezabawnym zbiorowym trylem, przejętym najpierw przez flet, a potem – przez pianistów, którzy zagrali Walc minutowy na trzy ręce, zamieniając się na miejsca w środku utworu. Całość zakończyła się pojedynczym dźwiękiem pizzicato w orkiestrze. Śmiechu było co niemiara.

Na drugą część poszłam eksperymentalnie na balkon, chcąc się przekonać, jak tego typu orkiestra tam brzmi. Niestety rozczarowałam się Symfonią Włoską Mendelssohna, zapędzoną na śmierć (zwłaszcza w finałowym Saltarello), o dość szorstkich brzmieniach; parę razy zawiodły rogi (choć ze środkowej części Scherza wyszli obronną ręką). Lubię Collegium 1704, ale chyba jednak niekoniecznie w takim repertuarze.