Włoskie czarne konie

Jeden, w kilku osobach, pojawił się już we czwartek we wrocławskim Ratuszu, a w sobotę późniejszym wieczorem, w nieco zwiększonym składzie – w Oratorium Marianum. Drugi – w Sali Kameralnej NFM pod wieczór.

Coraz ciekawiej na Wratislavii – codziennie kolejne niespodzianki. Zespół La Fonte Musica chyba nie występował wcześniej w Polsce. Istnieje od dekady, założył go lutnista Michele Pasotti, który występuje też z różnymi innymi zespołami w bardzo rozmaitej muzyce (znany jest również Capelli Cracoviensis, która kiedyś zaprosiła go do współpracy). Ten ansambl w składzie: dwie fidele, portatyw, lutnia właśnie oraz czworo śpiewaków, zajmuje się ogólnie rzecz biorąc tzw. ars subtilior, czyli ogromnie wyrafinowaną muzyką włoskiego trecenta. Bohater wrocławskiego koncertu, Antonio Zacara da Teramo, był postacią nietuzinkową. Nie dość, że działał w wielu dziedzinach – nie tylko w muzyce, ale też był sekretarzem papieskim oraz skryptorem rękopisów iluminowanych, to jeszcze był ułomny – bardzo niski i ze zniekształconymi rękami (ponoć miał w sumie 10 palców, ale licząc i ręce, i nogi). Jednak radził sobie znakomicie w każdej z dziedzin, a jego dzieła muzyczne były w tamtych czasach tak popularne, że zachowało się wiele odpisów (w tym jeden znajduje się w warszawskiej Bibliotece Narodowej).

Program został ułożony tak, by ukazać charakterystyczny dla owych czasów związek sacrum z profanum. A konkretnie, części mszalne oparte na świeckich pieśniach zestawione z owymi pieśniami (te ostatnie w wersji wokalnej lub instrumentalnej). Teksty owych pieśni są dość oryginalne i nie do końca zrozumiałe. Zacara był, można powiedzieć, awangardzistą w różnych dziedzinach. Śpiewacy wykonywali je bardzo ekspresyjnie, zwłaszcza tenor Gianluca Ferrarini, bardzo aktorski. Z pań wyróżniała się śpiewająca altem Maria Chiara Gallo. Słuchaliśmy jak zaczarowani.

Awangardzistów wykonywano też na następnym koncercie, przeplatając tym razem wczesny barok (znów Castello i Marini plus Monteverdi) z XX wiekiem – Györgym Ligetim (tu odejście od Włoch). Z początku wydawało się, że wśród muzyków jest podział – Włosi, ci sami, którzy grali w Ratuszu plus paru smyczkowców, grali muzykę dawną, a współczesną – wrocławska Orkiestra NFM Leopoldinum pod batutą swego obecnego Hartmuta Rohde. Z czasem jednak okazało się, że ten podział nie jest taki prosty: drugi z utworów klawesynowych Ligetiego (pierwszy, Hungarian Rock, grała So Young Sim), Passacaglia ungherese, wykonał Guido Morini, a w wielkim finale, czyli fragmencie z Le Grand Macabre, wystąpiła błyskotliwie ta sama Hanna Herfurtner, która zaśpiewała Clorindę w Monteverdiowskim Combattimento obok Jarosława Bręka (Tancredi) i znanego nam z niejednego koncertu Opera Rara Carla Allemana, bardzo ekspresyjnego narratora.

Ligeti został pokazany w trzech swoich najważniejszych „odsłonach”: tej dynamicznej, pełnej złośliwego humoru (słynne Aventures i Nouvelles Aventures z pierwszej połowy lat 60. oraz Le Grand Macabre), tej statyczno-transowej (Ramifications) i wreszcie tej postbartókowskiej, czyli z nawiązaniami do węgierskiej muzyki ludowej (oba utwory klawesynowe). Zestawienie z barokiem działało na zasadzie kontrastu, ale też po Aventures świetny łącznik – improwizację prowadzącą od Ligetiego do Castella – zaprezentował kornecista Andrea Inghisciano. Trzeba podkreślić jakość wszystkich wykonawców, także trójki młodych polskich solistów występujących w Aventures i Nouvelles Aventures (Aldona Bartnik, Matylda Staśto i Piotr Kwinta). Minusem było miejsce: zza okien dobiegały hałasy (najbardziej uciążliwe były motory), a w środku było jak w saunie. Ale kto mógł przewidzieć tropikalne lato w połowie września?