Strzemiński, Wajda i Panufnik

O tym, że Powidoki Andrzeja Wajdy zostaną zgłoszone do Oscara, dowiedziałam się zaraz po tym, jak wyszłam z kina z tego właśnie filmu.

Projekcje przedpremierowe (oficjalna polska premiera zapowiadana jest dopiero na 13 stycznia) zorganizowało po cichu poranną porą warszawskie kino Atlantic – zapewne właśnie w związku z zamiarem tego zgłoszenia, ponieważ musi ono dotyczyć filmu pokazywanego już wcześniej w kinach. Ale nie wiedząc jeszcze o tym, z czystej ciekawości po prostu zmobilizowałam się i zerwałam na 9:30. Nie żałuję.

Przede wszystkim imponuje forma intelektualna 90-letniego reżysera. Powidoki są lepsze od wielu jego wcześniejszych filmów. Ukazują też staroświecką klasę, markę. Znakomite są zdjęcia Pawła Edelmana, uderzające łódzkie klimaty (jakiż kontrast z innym łódzkim filmem Wajdy, Ziemią obiecaną), a przede wszystkim świetna rola główna Bogusława Lindy, który jest tu znów prawdziwym twardzielem, oczywiście nie w typie Franza Maurera – nie sposób nie być twardzielem mając tylko prawą rękę i lewą nogę, a zarazem uprawiając sztukę po swojemu i być jej wiernym, choć walec epoki go miażdży.

Ujmuje też strona muzyczna filmu. Rozpoczyna się on i kończy pieśnią Ukochany kraj (tylko refren) – to jakby aluzja do Człowieka z marmuru, w którym tę rolę pełni Hymn Służby Polsce. (Aluzji do Człowieka z marmuru jest więcej, np. w pracowni PWSSP pojawia się pamiętna rzeźba przedstawiająca Birkuta-Radziwiłowicza.) Jednak samej filmowej akcji towarzyszy – dyskretnie, ale dojmująco – piękna i przesmutna muzyka Andrzeja Panufnika: najbardziej uderza niesamowita środkowa część Koncertu fortepianowego, jest także fragment Autumn Music, Landscape i Dreamscape. Nie wiem, czy to był pomysł reżysera – sam twierdzi, że nie jest bardzo muzykalny (choć kiedy mówi coś o muzyce, bywa to ciekawe), ale czyjkolwiek to pomysł, brawo. To oczywiście utwory o dekadę późniejsze od akcji filmu, z początku lat 60., ale jakoś współgrają z samotnością dawnego awangardzisty w środku socrealizmu.

Jednak film ma też wiele – dla mnie – braków. Jest swoistym czarnobiałym plakatem. Cukierkowe są obrazki ze studentami, choć to oczywiście prawda, że Strzemiński był przez nich kochany i że to dzięki nim utrwalona została Teoria widzenia. Plakatowość jest tu wzmocniona przez ustawienie malarza jako postaci absolutnie pozytywnej, wręcz heroicznej, walczącej wyłącznie o swoją sztukę. W życiu niestety był też złym mężem i ojcem, katem dla swojej żony, genialnej Katarzyny Kobro. Wajda mówi, że początkowo chciał zrobić film o tym małżeństwie, ale stwierdził, że w takim wypadku scenariusz musiałby mu napisać Dostojewski. Fakt. Jednak zamiast tego z lekka się wykpił: jeśli ktoś nie zna biografii obojga, nie zorientuje się, kim była Kobro i dlaczego się rozstali. Katarzyny jako osoby w filmie w ogóle nie ma. Jest tylko córka Nika, która wpada opiekować się ojcem, a po śmierci matki (prawdziwe jest wypowiedziane przez niego zdanie „Dlaczego mi nie powiedziałaś? Położyłbym na jej grobie niebieskie kwiatki”) wprowadza się do niego, choć na krótko – przenosi się do sierocińca, gdy zaczyna go odwiedzać zakochana w nim studentka Hanka. Taka postać (gra ją Zofia Wichłacz) podobno istniała – to ją namalował na tym obrazie. W filmie nie dopuszcza do tego, by się doń wprowadziła. W rzeczywistości zdaje się nawet się oświadczył…

Dobrze, że pokazane są obrazy Strzemińskiego, rzeźby Kobro, sala neoplastyczna w łódzkim Muzeum Sztuki (jak też jej zniszczenie). Na naszych oczach Strzemiński nawet tę Rudowłosą maluje (choć się tego nie domyślamy, jeśli nie wiemy). Widać, że temat jest dla Wajdy bardzo osobisty: sam reżyser był wcześniej malarzem. Ale czegoś mi brak w przedstawieniu tej sztuki, w przekonaniu widza, że warto o nią walczyć, że jest piękna. A przecież można było. Tytuł Powidoki mógłby tu np. zostać zilustrowany pokazaniem inspiracji. Jest tylko jeden przykład z Teorii widzenia, kiedy Strzemiński opowiada o podziałach, ilustrując opowieść pejzażem Van Gogha. Podobnych mi brak, jeśli chodzi o jego własną twórczość.

Czy ten film ma szanse na Oscara? Bo ja wiem – chyba nie. Zbyt staroświecki. Ale dobrze, że powstał.