Wokalne otwarcie

Na początek sezonu w Filharmonii Narodowej – dwa duże cykle pieśni. Odważne zestawienie, ale się obroniło.

Mogło się obronić, ponieważ Jacek Kaspszyk wybrał bardzo różne od siebie utwory. W pierwszej części młodzieńcze, jeszcze w miarę pogodne dzieło Gustava Mahlera, w drugiej – dramatyczną VIII Symfonię „Kwiaty polskie” Mieczysława Weinberga.

Utwór Mahlera był ciekawostką – to pieśni pisane na głos z fortepianem, zinstrumentowane przez braci kompozytorów Colina i Davida Matthewsów. Przyjęła się dla nich nazwa Lieder und Gesänge aus der Jugendzeit, choć nie pochodzi ona od kompozytora. Dwie pieśni są do słów Richarda Leandra, jedna do własnego tekstu Mahlera, słowa dwóch pochodzą z Don Juana Tirsa de Moliny, a pozostałych dziewięć – z ulubionego zbioru Des Knaben Wunderhorn, z którego miał jeszcze czerpać wielokrotnie.

Można tu momentami wysłyszeć wpływy Schumanna (w pierwszej pieśni Frühlingsmorgen) i Brahmsa (Erinnerung), ale większość już zapowiada właściwy styl Mahlera. Niektóre motywy zostały wykorzystane później (np. z tej pieśni). Ciekawostką jest Hans und Grete, czyli ta właśnie piosenka z tekstem własnym – to chronologicznie jeden z najwcześniejszych utworów Mahlera; słyszymy tu już ländlera, których później w jego twórczości pokaże się jeszcze wiele, ten jest w stylistyce bliski muzyce tyrolskiej, ze skokami i charakterystycznymi motywami a la jodlowanie. W takich momentach niestety wychodziły mankamenty techniki solistki, austriackiej sopranistki Regine Hangler, która osiągała górne rejestry jakby z wysiłkiem; początkowo śpiewała też nader ostrym głosem. Później jednak udało się jej go złagodzić i wówczas barwa była już całkiem ładna, jasna i prosta. Trzeba swoją drogą mieć kondycję, żeby wykonać cały cykl – trwa on niemal godzinę.

Kaspszyk kontynuuje cykl dzieł Weinberga, które też stopniowo nagrywa – teraz przyszła kolej na sztandarowe Kwiaty polskie. Były one w Warszawie wykonane 16 lat temu pod batutą Gabriela Chmury. Solistą był wówczas Jerzy Knetig; tym razem udało się zaangażować młodego rosyjskiego tenora o imponującym już życiorysie. Dmitry Korchak (czyli po naszemu Dmitrij Korczak) naprawdę imponująco przyłożył się zarówno do interpretacji swojej partii, jak do języka – jego polszczyzna brzmiała bardzo przyzwoicie, nawet wymawiał współczesne polskie „ł”, a „zaciągania” nie słyszało się niemal w ogóle. To dzieło ogromnie emocjonalne, choć ma też w sobie pewną depresyjną szarość. Kwiaty polskie powstały dwa lata po Babim Jarze Szostakowicza; wpływ przyjaciela wydaje się tu słyszalny jedynie w części Bałuckie dzieci, która charakteryzuje się rodzajem smutnego sarkazmu. Całość otwiera Podmuch wiosny, wiersz spoza Kwiatów polskich; jest ich w utworze jeszcze parę, w tym jedna z kulminacji – Lekcja, upiorny mazur (Ucz się, dziecko, polskiej mowy…); jej dalszy ciąg stanowią Warszawskie psy (z Kwiatów), obraz – istny horror (w obu pod koniec tuba gra krótki cytat z Marsza żałobnego Chopina), a po nich znów wiersz spoza cyklu – przejmująca Matka.

Początkowe utwory rysują Polskę przedwojenną, a raczej jej ciemną, szarą, biedną stronę. Po wspomnianych wierszach wojennych końcówka oddaje moment, kiedy trzeba się podnieść, a jest to bardziej niż trudne. Słynna modlitwa ma w sobie więcej beznadziejności niż nadziei, a finał pt. Wisła płynie, malujący obraz rzeki wojennej, krwawej, to ponure, ale dające mały cień nadziei panta rhei.

Szczególne wyrazy uznania dla chóru, który miał bardzo trudne zadanie – parę części jest a cappella albo tylko z organami. Orkiestra też spisała się świetnie. Kaspszyk ma dobrą rękę do tej muzyki.

Tutaj można posłuchać całości, w innym wykonaniu.