Duża forma plus dwa bisy

Tak jest skomponowany II etap tegorocznego Konkursu im. Wieniawskiego: cała sonata (od Schuberta po Bartóka), krótki utwór z kantyleną i krótki utwór Fritza Kreislera.

Młody artysta musi się pokazać jako konstruktor dużej, wieloczęściowej formy, a zarazem jako miniaturzysta. Z tym, że ta drobniejsza literatura skrzypcowa często zawiera wiele kiczu, zamierzonego (jak właśnie u Kreislera) lub niezamierzonego, więc trzeba to zagrać nie tylko dobrze technicznie, ale z przymrużeniem oka, z fantazją. Łatwe to nie jest, bo trzeba mieć dystans, a konkursowicze z natury rzeczy angażują się i przejmują.

Podpytywałam kolegów, jak to było w I etapie i jaki jest ogólny poziom konkursu. Każdy oczywiście odpowiedział mi coś innego. Jeden uważa, że poziom jest wysoki, inny – że średni. Jedna osoba ma swoich faworytów, inna nie ma. Ogólnie w kwestii tego, czy były jakieś rażące pominięcia w werdykcie I etapu, zgodni są wszyscy: nie było.

Dziś więc odbyło się pierwsze moje nauszne zetknięcie z konkursowiczami. I na razie mogę powiedzieć, że poziom jest niezły, choć prawdziwych wzruszeń nie za wiele. Ale już trochę ich jest, a na następne czekam.

Tak się złożyło, że przed południem grało pięć pań (w tym aż trzy Polki), a po południu czterech panów. I Sonata wspomnianego Bartóka pojawiła się tylko raz – w interpretacji Ukrainki Hanny Asieievej; dzięki temu jej program trwał wyjątkowo długo (mnie się ten Bartók podobał, nie tylko z powodu samej muzyki, ale skrzypaczka rzeczywiście ładnie sobie poradziła z formą i ekspresją, co było zresztą dla mnie zaskoczeniem, bo wielu kolegów w I etapie nie zachwyciła). Najczęściej grano III Sonatę Griega: rano wysłuchaliśmy jej aż trzy razy. Zaledwie 17-letnia Mona Hattori po zamazanym głównym temacie grała dźwiękiem nieproporcjonalnie dużym; pomagał jej świetny instrument, ale interpretacja była wyraźnie nauczona, nie przeżyta. O wiele efektowniej wypadła Anna Malesza, choć też czegoś jakby brakowało; najładniej podeszła do utworu Amelia Maszońska, bardzo muzykalna dziewczyna (sympatycznie też wypadły w jej wykonaniu oba drobiazgi, Faurégo i Kreislera), której dźwięk jednak mnie nie zachwycił – był zbyt nikły i trochę szorstki, i mam tu wrażenie, że to właśnie problem instrumentu; gdyby miała do dyspozycji takie skrzypce jak Hattori, mogłoby chyba być inaczej… Kończąc temat przesłuchań przedpołudniowych, może nie należę do większości, ale podobał mi się występ Mai Syrnickiej, artystki jakby introwertycznej i zdystansowanej, co pasowało mi do Sonaty Ravela (Blues w jej wykonaniu był prawdziwym bluesem, z charakterystycznymi leniwymi glissandami). Instrument też ma przyzwoity i zapewne również dzięki niemu ładnie „maluje” dźwiękiem.

Popołudnie należało do skrzypków bardzo sprawnych, lecz bardzo różnych. Jednym z faworytów, jak słyszę, jest tu amerykańsko-tajwański artysta Richard Lin – rzeczywiście gra dobrze, choć wolałabym dźwięk trochę spokojniejszy i więcej plastyczności w dynamice, co uderzyło mnie  pierwszych częściach Sonaty d-moll Brahmsa (ale w finale proporcje były już lepsze). Rosjanin ze Szwajcarii, Alexander Kuznetsov, gra z kolei z mniej widocznym napięciem, muzykalnie, jednak jego słabością jest niepewność intonacyjna w wysokim rejestrze. Mój największy zachwyt wzbudził Ukrainiec Vasyl Zatsikha. Jego żywiołem jest śpiew; to artysta bardzo emocjonalny i ma to, czego brakowało jego poprzednikom – plastyczność ekspresji. I duszę. Jak nie przepadam za Sonatą Francka, tak tym razem mnie wzruszyła. Może to prawo kontrastu, ale mniej mnie po nim zachwycił Arsenis Selalmazidis (Grecja/Rosja), może też z powodu bardziej szorstkiego dźwięku, ale to też skrzypek sprawny; jego Ravel miał inne walory niż w interpretacji Syrnickiej; Blues był jakby mniej bluesowy, co zresztą mnie zaskoczyło po „knajpianym” niemal geście w Kaprysie wiedeńskim Kreislera. Właśnie: co z tym Kreislerem? Taki prawdziwy dystans i wdzięk, jaki jest potrzebny przy wykonywaniu twórczości tego mistrza pastiszu, zachowali przede wszystkim Maszońska (Mały wiedeński marsz), Kuznetsov (Liebesleid) i Zatsikha (Kaprys wiedeński).

Przy okazji trzeba powiedzieć, że niemały wpływ na poziom całego występu ma pianista. Niezła jest Hanna Holeksa, choć miała niestety słabszy punkt – Bartóka (to chyba muzyka nie w jej typie). Drugi oficjalny pianista konkursowy, Michał Francuz, jest chyba trochę zbyt sztywny i bezbarwny. Ciekawie zaczyna się robić, gdy pojawia się ktoś, kto jest pianistą, nie akompaniatorem, jak Marcin Sikorski, który towarzyszył Syrnickiej i Maleszy (kiedyś też bywał oficjalnym pianistą konkursowym i zwykle otrzymywał za to nagrody) czy też towarzyszący Ukraińcowi François Killian, nasz znajomy z Konkursu Chopinowskiego w 1985 r. (otrzymał wyróżnienie). To jest od razu inna jakość, kiedy grają ze sobą prawdziwi muzyczni partnerzy.