Blaski i cienie finałów

Rozpoczął się ostatni etap Konkursu im. Wieniawskiego. Jak na razie to, czego się spodziewałam, potwierdza się.

Jak wspominałam wcześniej, kiedy sobie kompletowałam „moją” finałową szóstkę, miałam pewne trudności. Tym bardziej się zdziwiłam, kiedy okazało się, że zamiast szóstki jest siódemka. Czyli na wyrost. I cóż, teraz musimy się męczyć…

Pierwszy wieczór finałów był najtrudniejszy, bo wystąpiły aż trzy osoby, każda z dwoma koncertami skrzypcowymi. Na szczęście: po pierwsze, nie grali dwóch pod rząd, więc mogli w przerwie odpocząć; po drugie, poza Wieniawskim (wszyscy finaliści grają Koncert d-moll) każdy wykonywał inny utwór. Tylko prawdę mówiąc jak porównywać Brahmsa i Beethovena z Szostakowiczem?

Rozpoczął Richard Lin Wieniawskim pod batutą Łukasza Borowicza (który dyryguje orkiestrą Filharmonii Poznańskiej na przemian z Markiem Pijarowskim). Początek był śpiewny i romantyczny, ale nic z tego nie wynikło. Tak właśnie jest z tym skrzypkiem: jeden sposób gry, jedna ekspresja, z początku może się podobać, po jakimś czasie nuży, przynajmniej mnie. Ponadto było słychać, także w dziedzinie techniki, że ten koncert jest dla niego kompletnie świeży. Druga część była śpiewna jak trzeba, ale w dalszej części zbyt dużo było glissand i nieczystości. A finał był bez blasku.

Ryosuke Suho to podobny przypadek. Też na początku wydaje się, że jest ładnie, i też szybko przestaje. Jeśli nawet początek sprawiał wrażenie dramatyczne, to potem okazało się, że to tylko pozór. I w pewnym momencie zrobiło się po prostu nudno.

Przerwy dziś były dwie – z litości dla orkiestry. Po pierwszej wreszcie pojawił się ciekawszy Wieniawski, lekki, romantyczny i wiosenny – grała Veriko Tchumburidze. Marek Pijarowski trochę ociągał tempa, ale młodej skrzypaczce udało się pokazać właściwy nastrój, a finał miał zacięcie. Potem z tym samym dyrygentem Lin grał Koncert Beethovena – i to był dopiero koszmar. Sama I część trwała pół godziny i choć na początek skrzypek sprawiał wrażenie pewniejszego niż w Wieniawskim, to w środku coś jakby się zatrzymało, zrobiło się jakoś szkolnie. Obawiam się, że dyrygent też odegrał tu swoją rolę. Lin wzbudził jednak sympatię młodzieży, której w przerwie, już na korytarzu, zaśpiewał ponoć (nie słyszałam, ale słyszałam burzę oklasków) coś z chińskiego popu. Może w tej dziedzinie powinien startować?

O Wieniawskim Suho nie będę się rozpisywać, bo musiałabym napisać coś podobnego jak o Linie. Ale potem wreszcie doczekaliśmy się prawdziwej kreacji, czyli I Koncertu Szostakowicza w wykonaniu Veriko Tchumburidze. Grała jak w transie, a orkiestra pod batutą Borowicza próbowała jej dzielnie towarzyszyć. Pierwsza część – niekończąca się melodia, ale swoim polarnym chłodem wywołująca ciarki chodzące po krzyżu; druga sardoniczna i bezwzględna; Passacaglia pełna tragizmu, wstrząsająca kadencja, wreszcie na koniec dzika Burleska. Odbył się pierwszy stojak na tym konkursie, w pełni zasłużony. I nie powiem, że tego nie przewidziałam.