Sztuka bisowania

Dziś w firmie czekał na mnie album, którego tak chciałam posłuchać: kolejny Weinberg Kremera i jego zespołu (do którego w jednym z utworów dołącza Avdeeva) – rzeczywiście wspaniały. Ale też ucieszyła mnie druga płyta, również wydana przez ECM, którą zastałam w poczcie.

Encores after Beethoven – po raz pierwszy ujrzała światło dzienne rejestracja bisów Andrása Schiffa, które dawał po cyklu recitali w Tonhalle w Zurychu z wszystkimi sonatami Beethovena. Było to w latach 2004-2006. Muzycy nierzadko nagrywają specjalnie płyty z repertuarem bisowym, częściej zresztą skrzypkowie niż pianiści, ale przecież słynne są bisy Horowitza, a jak sobie przypomnimy cały rytuał Sokołowa, to stwierdzimy, że to jest już właściwie trzecia część recitalu.

Bisy Schiffa są powycinane z kontekstu – zostały starannie zakomponowane i dobrane do określonych sonat. Dlatego też w książeczce programowej, w spisie treści zawsze podane jest, po których sonatach dany bis został wykonany. Repertuar jest dość zróżnicowany, więc powstał jakby kolejny recital, trwający w sumie prawie godzinę.

Pianista napisał też parę słów komentarza. Zaczyna od uroczej anegdotki, jak to debiutując w 1977 r. w Złotej Sali wiedeńskiego Musikverein z orkiestrą węgierskiej Filharmonii Narodowej pod batutą Janosa Ferencsika taki był zadowolony z wykonania III Koncertu fortepianowego Bartóka i z ciepłej reakcji publiczności, że od razu, wychodząc drugi raz do oklasków, siadł i zagrał fragment jednej z sonat Haydna. Ale gdy zszedł ze sceny, za kulisami czekał na niego Ferencsik i rzekł surowo: „Młody człowieku, zapamiętaj: nie ma nic gorszego niż przedwcześnie zagrany bis”. Młody pianista poczuł się jak pod prysznicem zimnej wody, ale lekcję przyswoił. Zacytuję jeszcze ciekawostkę: „Dziś stał się zwyczajem uprzejmy aplauz nawet po miernym lub kiepskim wykonaniu. W Holandii ludzie wstają na koniec każdego koncertu, nie z jakichś specjalnych powodów, lecz powodowani zwyczajem. Z drugiej strony owacja na stojąco w Stanach Zjednoczonych rzeczywiście coś znaczy”.

A teraz o bisach z płyty. Większość – to odskok od repertuaru beethovenowskiego (co nie dziwi), z wyjątkiem Andante favori F-dur – było ono początkowo planowane jako druga część Waldsteinowskiej, ale kompozytor zmienił koncepcję. Nic więc dziwnego, że zostało wykonane po owym opusie 53. Klavierstück es-moll (D 946) Schuberta współgra z młodzieńczym op. 7 Beethovena, Sonata g-moll Haydna – z op. 49. Jest Gigue Mozarta – w powiązaniu z sonatami op. 10 i op. 13; po późniejszych sonatach pojawia się Bach, np. Preludium i fuga b-moll z I tomu Wohltemperiertes Klavier – oczywiście po Hammerklavier, gdzie mamy fugę w B-dur.

A recital z ostatnimi sonatami? Obszedł się bez bisów, byłyby bowiem – jak twierdzi Schiff – niestosowne. Pianista przypomina opowieść Kretschmera z Doktora Faustusa Manna o tym, dlaczego Beethoven nie napisał po Arietcie z op. 111 żadnej już innej części. To pożegnanie z sonatą, z jej klasyczną formą. Dalej już grać nie potrzeba.

Co zaś do samych bisów – w ogóle nie odczuwa się ich jako dodatki do czegoś. To osobne kreacje.