Z czasów Wielkiej Wojny

Tak w Europie nazywa się I wojnę światową. Cykl płyt Les Musiciens de la Grande Guerre – zaczęto wydawać w jej stulecie, w 2014, i w nim właśnie pojawił się repertuar zaprezentowany w Filharmonii Narodowej przez Marca Mauillona i pianistkę Anne Le Bozec.

W krótkim słowie wstępnym śpiewak (dziś występujący raczej jako baryton; tak też jest określany na płytach z tego cyklu) opowiedział, że zostali jako duet zaproszeni do nagrania płyty w tej serii; wówczas we współpracy z muzykologami zaczęli zapoznawać się z repertuarem i skończyło się na tym, że nagrali dwie płyty. Seria ukazuje się wciąż w wydawnictwie Hortus i zawiera na razie 20 płyt (następne w przygotowaniu). Jak widać – repertuar bogaty i zróżnicowany. Francuski duet nagrał płyty nr 4 (Mélodies – Prescience Conscience) i 15 (À nos morts ignorés). Usłyszeliśmy utwory, które pojawiają się na obu płytach (sprzedawano je w filharmonicznym stoisku; kupiłam i z przyjemnością przesłucham).

Jak powiedzieli artyści (pianistka też powiedziała parę słów od siebie), muzyka ta przyniosła im wiele emocji i wzruszeń. Usłyszeliśmy dzieła, których młodzi, utalentowani autorzy – jak pochodzący z Sydney 35-letni Frederick Kelly, zaledwie 27-letni Niemiec Fritz Jürgens i jego starszy o rok rodak Rudi Stephan, a także 31-letni Anglik George Butterworth – zginęli podczas wojny. Także pieśni tych, co mieli szczęście przeżyć, w tym przepiękne Troix beaux oiseaux de paradis Maurice’a Ravela, który uparł się, żeby w wojnie uczestniczyć, lecz nie chciano go wziąć do wojska z powodu wątłej konstytucji fizycznej; ostatecznie udało mu się przez chwilę zostać kierowcą ciężarówki; dwie pieśni Alberta Roussela, dawnego marynarza, który już jednak podczas wojny działał tylko w Czerwonym Krzyżu; dwie – pochodzącego z Czech Erwina Schulhoffa, którego fatum miało dopaść podczas kolejnej, straszniejszej jeszcze wojny. Parę jeszcze nazwisk, które mi się obiło o ucho (Reynaldo Hahn, André Caplet czy Lili Boulanger, która zmarła w wieku zaledwie 24 lat na zapalenie płuc, zresztą dziesięć dni przed Debussym) i kilka takich, których w życiu nie słyszałam. Utwór Debussy’ego też się w tym programie pojawił, ale fortepianowy – rzadko grywana Berceuse Héroïque.

Wszystkie te dzieła łączą daty powstania, ograniczone do wojennych lat. Ale jak różnorodna jest ich stylistyka! I jak typowa dla swoich krajów. To już banał, że utwory francuskie są bliższe impresjonizmowi, a niemieckie – ekspresjonizmowi, ale np. jedna z pieśni Butterwortha zapowiada już Brittena. Pieśni Schulhoffa też wybiegają w przyszłość (już niedługo zostaną entartete Musik); z żalem też można sobie wyobrażać, jak mógłby się rozwinąć talent Lili Boulanger czy Rudiego Stephana. To prawdziwe łabędzie śpiewy.

Do wojny podchodzono też mniej poważnie. Oba bisy przedstawiały satyryczne, musicalowe spojrzenie na wojnę. Oh, it’s a lovely war… Zaiste, chyba co jakiś czas ludzkość musi głupieć. Tylko dlaczego?