Smutne miasto Warszawa

W jutrzejszej papierowej „Polityce” w końcu parę słów na Afiszu o nowej płycie Piotra Anderszewskiego. Tyle że tam bardziej o muzyce, tu się skupię na suplemencie.

Film Je m’appelle Varsovie, debiut pianisty w tej dziedzinie, premierę miał jesienią zeszłego roku na LEFFEST (Lisbon & Estoril Film Festival), a potem pokazywany był parę razy na Mezzo, z tym, że w wersji 55-minutowej. Film, który otrzymaliśmy jako dodatek do najnowszej płyty Fantaisies, trwa 36 minut, ciekawe zatem, co z niego wypadło.

Tutaj na wspomnianym festiwalu ciekawa rozmowa z PA, Dorotą Masłowską i Jerzym Skolimowskim, który zaczyna od gratulacji dla pianisty. Masłowska stwierdza, że film jest ponury, przytłaczający, i pyta, dlaczego. Odpowiedź jest oczywista: bo Warszawa jest smutnym miastem. Powód tego smutku też jest oczywisty: bo to miasto, które pod spodem jest cmentarzem. Unicestwiane, niszczone, odbudowane i niszczejące nadal. – To jest antyturystyczny film – mówi Masłowska, ale bo ja wiem? Może kogoś ten klimat właśnie przyciągnie?

Film nie ma scenariusza, nie miał planu. Nie jest dokumentem, nie jest realistyczny – deklaruje PA. To miał być tylko osobisty portret rodzinnego miasta, luźne impresje. To nie jest film o tym, jaka Warszawa jest dziś. (A Skolimowski dodaje: może ten film ma służyć usprawiedliwieniu, że dziś w Warszawie nie mieszkasz?) Muzyka podobno także dobrana jest przypadkowo, choć Wariacje Weberna – jedyny niepolski utwór – wzięły się z tego, że do sekwencji z murem Pawiaka potrzebne było coś chłodnego. Ale ta sekwencja przypada na trzecią wariację, poprzednie rozbrzmiewają przy obrazach zniszczonych kamienic na Pradze. Tej Pragi jest w ogóle bardzo dużo, łącznie z muralami.

Dużo jest też cmentarzy, zniczy – o tym nie da się zapomnieć. Ale są też momenty nieco lżejsze, nawet jakby satyryczne. Zwłaszcza pod koniec, kiedy początek Poloneza As-dur rozbrzmiewa w pustej sali Filharmonii Narodowej, a później widać zmianę warty przed Grobem Nieznanego Żołnierza, która niechcący odbywa się w tym samym polonezowym rytmie.

Muzyka to ponadto: trzy mazurki i parę fragmentów z Szymanowskiego. A na koniec, już na napisach – nieoczekiwanie piosenka Bodo. Ten liryzm z myszką łagodzi poprzednią scenkę jazdy tramwajem – zaraz po napuszonym finale poloneza – podczas której słyszymy niewidocznych dwóch panów rozmawiających o jakimś meczu z wiadomym przecinkiem co drugie słowo.

Ciekawe, czy dla PA to był jednorazowy wyskok, który wynikł z potrzeby spróbowania się w innej dziedzinie, a jednocześnie zmierzenia się z niełatwym tematem rodzinnego miasta. Może coś jeszcze nakręci? Choć raczej nie chcielibyśmy, żeby przez to przestał grać. A płyta jest wspaniała. Fantazja Mozarta poruszająca. Pamiętam, w jak różny sposób interpretował na koncertach Fantazję Schumanna i nie zawsze byłam z tych interpretacji zadowolona – teraz wybrał chyba optymalnie. Będę wracać do płyty. Ale do filmu może też.