Nie kijem go, to siekierą

Nie da się przeprowadzić przesłuchań Sinfonietty WOK? To wywali się ją w całości. No i oczywiście również solistów i dyrygentów. I 15 osób z administracji. W sumie 149 ludzi.

Do związków zawodowych został wysłany kolejny list p.o. dyrekcji, który o powyższym zamiarze informuje. Termin przeprowadzenia: 18-28 kwietnia.

Jakie uzasadnienie? Tym razem bardziej chytre – zmiana profilu. „Pracodawca szansę rozwoju WOK, budowy jej prestiżu i pozycji w świecie Opery [tradycyjnie zachowuję styl i pisownię oryginału – DS] upatruje w realizacji programu artystycznego o profilu barokowo-klasycznym w oparciu o orkiestrę grającą na instrumentach dawnych. Pozycjonuje to Warszawską Operę Kameralną jako unikalną instytucję tego typu w skali światowej, ponieważ nie ma dzisiaj takiej placówki artystycznej, w której tego typu orkiestra grająca na instrumentach historycznych pełniłaby funkcję akompaniującego zespołu w spektaklach operowych” (piękny dowód kompetencji autorki – autorów? – tego pisma, która nie słyszała choćby o działalności Les Musiciens du Louvre-Grenoble. I w ogóle cóż to znaczy akompaniujący zespół?).

Tak więc (po tegorocznym, kiedy to muzycy teoretycznie mogą grać i śpiewać będąc na wypowiedzeniu) możemy się po pierwsze pożegnać raz na zawsze z Festiwalem Mozartowskim – po prostu go nie będzie. Jedna orkiestra go nie uciągnie. Może będzie ogryzek w formie trzech-czterech spektakli, z solistami skądś tam ściągniętymi. I tyle.

Po drugie, możemy pożegnać się z jakąkolwiek własną wartością artystyczną Warszawskiej Opery Kameralnej. Jej szczególny walor, budowany przez lata, polegał na tym, że na tej scenie tworzyło się coś nowego swoimi siłami, bez importów, wzbogacało naszą kulturę. Teraz będziemy dostawać produkty z zagranicy, na takim poziomie, jaki się akurat trafi, i nic z tego w dorobku teatru nie zostanie. Bo tu nie będzie ŻADNEGO dorobku. Wystaw, pobierz kasę, zapomnij. (Co więcej, orkiestra nie będzie miała żadnego szefa, co może doprowadzić do spadku poziomu, na co dzień nie szlifowanego.)

Spójrzmy choć na przykład projektu pierwszego w Polsce wystawienia Armidy Lully’ego. Wysunął ten pomysł Władysław Kłosiewicz jeszcze za rządów Jerzego Lacha. Zostało klepnięte, reżyserować miała Natalia Babińska, główne role miały być powierzone Oldze Pasiecznik i Karolowi Kozłowskiemu. Z powodów finansowych premiera została przesunięta najpierw na marzec, potem na listopad. Okazało się, że wniosek na dotację złożony w MKiDN został przyjęty i WOK otrzyma na ten cel 161 tys. zł (tylko o 5 tys. zł więcej od kosztu jednorazowej chałtury na Politechnice 2 marca z udziałem p. Węgorzewskiej – przypominam, że została ona opłacona z budżetu WOK, ponoć ubogiej instytucji!). No i okazuje się, że spektakl ma być wypożyczony z zagranicy… I to nie będzie tak jak w Operze Narodowej, w której jednak koprodukcje opierają się (choć też nie zawsze) na wkładach z obu stron i jakoś tam w dorobku zostają. Tu WOK będzie służył tylko jako scena dla artystów, których akurat udało się załatwić. Żadnej wartości własnej, poza oczywiście grą MACV (ale czy ktoś widział teatr oparty wyłącznie na orkiestrze? O, to jest rzeczywiście wynalazek).

Owszem, można dopuścić myśl o zmianie profilu instytucji w formie ograniczenia repertuarowego do baroku i Mozarta (choć BARDZO żal znakomitych spektakli dwudziestowiecznych i współczesnych) – w końcu trochę podobna rzecz stała się w Capelli Cracoviensis. Ale po pierwsze tamten zespół był mniejszy, tylko orkiestra i chór; po drugie wziął się do tego człowiek kompetentny, który miał wizję i stworzył coś całkowicie swojego, co własnym nazwiskiem firmuje i co już odnosi sukcesy międzynarodowe. Zwolnił wówczas, o ile pamiętam, głównie instrumenty dęte; smyczki zostawił pod warunkiem przeuczenia się na granie historyczne. I po wielu protestach tak się w końcu stało. Zespół wokalny został też przeformowany i właściwie na nowo zbudowany.

Tu nową formę teatru ma tworzyć dwójka kończących karierę śpiewaków, z których jedna coraz częściej zajmuje się, hm, szczególnym repertuarem, a drugi może i wie coś więcej na temat muzyki dawnej, ale nie ma zielonego pojęcia o organizacji pracy, podobnie jak jego koleżanka (a w ogóle jaka tu jest rola p. Jacka Laszczkowskiego? W żadnym spisie pracowników na stronie go nie ma, śpiewakiem WOK już od dawna nie jest, a w administracji nie widać takiego nazwiska). Dowód: w ostatnim miesiącu w repertuar naprędce wpisano kilka spektakli mozartowskich, na niecały tydzień przedtem decydując o zmianie orkiestry z Sinfonietty na MACV, która nigdy tego nie grała i musiała się po prostu nauczyć (można tylko podziwiać, że się udało), a także o wpuszczeniu dyrygentów z zewnątrz, za każdym razem innego (w tym dwóch zagranicznych), przy potrzebie oszczędności płacąc im podróż, hotel i diety, o honorariach nie mówiąc. Z dyrygentów tych większość nie miała pojęcia o prowadzeniu orkiestry historycznej, a jeden w ogóle pierwszy raz w życiu dyrygował spektaklem operowym. Nie wiem, czy to nie był sabotaż, by potem twierdzić wszem i wobec w mediach, jaki to beznadziejny jest poziom tych spektakli i jak to one do niczego się nie nadają. Może to był taki machiaweliczny plan?