Bez fortepianu (prawie)

Prawie, bo na pierwszym z niedzielnych koncertów był częścią kwartetu, a na drugim – orkiestry. Ale fortepianu solo nie było.

Lubię kameralne koncerty na Chopiejach, zwłaszcza te, na których są znaleziska. Niektóre już zresztą znalezione i pokazywane wcześniej, ale nie szkodzi. Tak było właśnie z Kwartetem smyczkowym c-moll op. 61 Władysława Żeleńskiego. Grywają go czasem polskie zespoły – na tubie można znaleźć nagrania nieistniejącego już Polskiego Kwartetu Fortepianowego, a także członków Kwartetu im. Szymanowskiego z Jonathanem Plowrightem (nagrali go też na płytę razem z Kwintetem Zarębskiego). Grywał go też już skład podobny do dzisiejszego, tyle że na altówce grała Katarzyna Budnik-Gałązka, dziś bardzo eksploatowana w Sinfonii Varsovii jako prowadząca grupę. Zastąpił ją więc Piotr Szumieł z Apollon Musagete Quartett. Pozostali to: Jakub Jakowicz, Marcin Zdunik i Paweł Wakarecy, którzy potrafią być zarówno świetnymi solistami, jak i wytrawnymi kameralistami. Słychać też było, że utwór nie jest dla nich nowością. A jest on atrakcyjny, może nieco mniej niż Kwintet Zarębskiego, ale też czuje się w nim posmak Wschodu, melancholii i jakby dzikości; egzotyczno-wschodni jest już temat I części. To przy tym bardzo porządnie skomponowana muzyka.

Sekstet smyczkowy Es-dur op. 39 Ignacego Feliksa Dobrzyńskiego, kolegi Chopina z klasy Elsnera, grywany jest jeszcze rzadziej (wykonywała go np. Camerata Vistula), nie ma przykładów na YouTube. Tu stylistyka oscyluje między Schubertem a Weberem, choć nie brak i akcentów polskich – w wolnej części zgrabnie, w formie fugata, wpleciony jest motyw poloneza przypisywanego Kościuszce (tylko takie nagranie tego poloneza znalazłam).

W sumie trochę niedźwiedzią przysługę obu utworom zrobiono dołączając do programu Sekstet z opery Capriccio Richarda Straussa – rzecz z innego świata o jakości wybitnej, biorąca te wszystkie bardzo przecież miłe błahostki w duży nawias… Tu szczególnie wyróżniła się w swoich solówkach pięknym, subtelnym brzmieniem Anna Maria Staśkiewicz.

Wieczornego występu I, Culture Orchestra – przyznam się – trochę się obawiałam. Mało mieli czasu, by przygotować tak odpowiedzialny program. No i wyszło to niestety w Koncercie skrzypcowym Beethovena; co gorsza, irytowała nie tylko niedopracowana warstwa orkiestrowa, ale też solista, Benjamin Schmid. Owszem, miło jest usłyszeć w tym utworze stradivariusa, i to egzemplarz, który był własnością samego Viottiego, ale słuchając tej interpretacji trudno zgadnąć, czemu dostał się akurat w te ręce. W biogramie Schmida napisane jest, że grywa on również jazz. Odbijało się to być może w pewnej dowolności oraz w nadmiarze własnych kadencji; intonacja też zbyt często szwankowała. Trudno więc było to przejść. Co prawda efektownie (choć ciężko) wypadło pierwsze współczesne wykonanie trzech Tańców galicyjskich Zarębskiego w orkiestracji (a właściwie opracowaniu) Liszta, lecz Beethoven zepsuł efekt i wielu wśród publiczności się zniechęciło, opuszczając filharmonię w przerwie. Okazało się, że całkowicie niesłusznie, bo Andrzej Boreyko pokazał znakomitą robotę dopiero w drugiej części – w utworze The Smile of Maud Lewis nieżyjącego już Nikolaia Korndorfa, pogodnym jak naiwne malarstwo owej Maud, a przede wszystkim w Koncercie na orkiestrę Lutosławskiego, w którym dyrygent dokonał niemożliwego przez zaledwie cztery dni pracy. Owszem, usterki były, ale tylko ktoś, kto dobrze zna utwór, mógł je wysłyszeć, za to energia aż tryskała. Tak jak w bisie, którym był Mazur z Halki. Dyrygent dostał duży aplauz nie tylko od sali, ale też od orkiestry.