Duety, zespoły, obrazki

Moją obecność na Warszawskiej Jesieni rozpoczęłam niedzielnym późnym wieczorem. Koncerty kończą się po północy, więc znów przechodzę na system poranny.

W niedzielę zatem na Uniwersytecie Muzycznym wystąpiły dwa duety – oba z udziałem akordeonu. TWOgether Duo coraz rzadziej już występuje wspólnie – zarówno wiolonczelistka Magdalena Bojanowicz, jak akordeonista Maciej Frąckiewicz mają już swoje własne indywidualne drogi twórcze, solowe i zespołowe. Jednak czasem się spotykają i jest to równie dobre jak kiedyś, gdy otrzymali Paszport „Polityki” – w końcu to znakomici muzycy i świetnie się znają. Drugi duet Duo Van Vliet, założony przez wrocławskiego akordeonistę Rafała Łuca i brytyjskiego altowiolisty Iana Andersona, którzy poznali się na studiach w Londynie. Na początek Frąckiewicz wykonał (świetnie) Capriccio Andrzeja Krzanowskiego z 1983 r. – to muzyka o jakiejś niesamowitej czystości, która się nie starzeje. Reszta wykonanych kompozycji powstała już współcześnie, w ostatnich dwóch latach, z wyjątkiem wykonanego przez całą czwórkę na finał krótkiego utworu Simona Steena-Andersena sprzed kilkunastu lat – jak to u niego, muzyki gestu i żartu. Muzykę gestu, ale innego, uprawia również Tadeusz Wielecki w utworze Dźwięczę, więc jestem (TWOgether Duo). Tam było z kolei podobnie jak w jego dziecięcych wyliczankach typu Siała baba mak – stopniowe zastępowanie jednych zwrotów drugimi i tworzenie w ten sposób dwóch równoległych języków. Gesty (siadanie tyłem do siebie) odgrywały też pewną rolę w A-cordeON Michała Moca, zaś Wojtek Blecharz popełnił 3rd phase na dwa przestrojone akordeony i dwa metronomy (te pierwsze zagłuszały te drugie). Elektronika odgrywała ważną rolę w utworach Mikołaja Laskowskiego i Cezarego Duchnowskiego; ten ostatni (cROSSFadE 2) był chyba najatrakcyjniejszym punktem całego koncertu: komputerowe dźwięki, celowo niepiękne, przemieszczające się po sali i wpadające w interakcję z muzykami, też stanowiły swego rodzaju muzykę gestu.

Coś chyba jest na rzeczy z modą na gest – na poniedziałkowym koncercie wieczornym w sali kameralnej FN w wykonaniu zespołu Spółdzielnia Muzyczna pierwszym utworem był Point Ones Alexandra Schuberta, w którym również gest jest istotny, a to przez sensor ruchu noszony przez dyrygenta – od jego ruchów uzależniony był kształt dźwięków elektronicznych towarzyszących zespołowi. Program był bardzo zróżnicowany – od czystej muzyki, jak Aus Christophe’a Bertranda czy shivers on speed Brigitty Muntendorf po odtworzony happening muzyczny sprzed ponad pół wieku – Non-stop Bogusława Schaeffera (z wyświetloną na ekranie grafiką tego utworu) i utwór Jacka Sotomskiego Dzięki, Leszek wyszydzający najniższy popularny polski kicz. Warto zwrócić uwagę na młody świetny zespół, złożony z „sierot” po European Workshop for Contemporary Music prowadzonym od lat przez Rüdigera Bohna (jak wiadomo, jest to zespół młodzieżowy, w którym muzycy wciąż się wymieniają; w piątek EWCM wystąpi w obecnym składzie). Muzycy, w większości z Krakowa (choć gra tam też warszawski „weteran” Michał Górczyński), zorganizowali się sami i grają dalej z zapałem i energią. Szczególną uwagę zwraca ogromnie dynamiczna pianistka Martyna Zakrzewska. Spółdzielnia wystąpi też na tegorocznym Sacrum Profanum.

W nocy w Teatrze Imka – szczególne wydarzenie, koncert-spektakl, którego kuratorem była Monika Pasiecznik, muzykolożka związana z „Glissandem” i „Odrą” (swego czasu także ze „starym” „Ruchem Muzycznym”), a reżyserką Ewelina Pietrowiak. Wzięły w nim udział wokalistka Frauke Aulbert i pianistka Małgorzata Walentynowicz. Program został nazwany Série rose, od tytułu utworu Pierre’a Jodlowskiego (a tenże tytuł – od francuskiego serialu erotycznego opartego na dziełach literackich znanych autorów; Jodlowski jest jednak autorem również serii białej, czarnej i błękitnej), i – jak nietrudno się domyślić – jego tematem jest erotyka. W większości kobieca, po pierwsze z powodu wykonawczyń, po drugie – bo niesie więcej skojarzeń, no i częściej tworzą ją mężczyźni; trzeba zresztą powiedzieć, że utwory kobiece również skupiają się na sobie, tak więc siłą rzeczy to kobiety są tu głównym obiektem. Program momentami zabawny – ciekawostką było przypomnienie dadaistycznej Sonaty erotycznej Erwina Schulhoffa z 1919 r. (wokalistka solo: część pierwsza – gra wstępna, część druga – właściwy akt, część trzecia – po, czyli gadanie, podmywanie się i siusianie; tutaj można ją usłyszeć i zobaczyć jej zapis) – i dobrze skomponowany, choć przydługi i już pod koniec nużący, bo ileż można wysłuchiwać urywanych jęków jak z porno. Ja poza tym jakoś tak mam, że mnie się muzyka nijak z erotyką nie kojarzy, oddzielam te dwie sprawy, kiedy brzmi muzyka w jakiejkolwiek formie, to na niej się skupia moja uwaga – jakby kto wajchę przełączył. Może to skrzywienie zawodowe, a może rzeczywiście łączenie muzyki z erotyką jest na dłuższą metę naciągane? Dobre na krótki dowcip, ale niekoniecznie na półtoragodzinny spektakl. Ale wykonawczynie są świetne i to ratuje sprawę. One również pokażą się na Sacrum Profanum.