Moondog, blues i drony

Wczoraj kolejne, podwójne i już ostatnie na tym festiwalu spotkanie z wikingiem-kontrapunkcistą z Szóstej Alei. A potem trochę kontemplacji.

Nie wiem, czemu właściwie to francuskie zespoły upodobały sobie Moondoga. Może ze względu na lekkość i poczucie humoru? O ile jednak Dedalus i Muzzix grały utwory Moondoga tak, jak on mógł sobie je wyobrażać, to Cabaret Contemporain, który nawiasem mówiąc również wydał z tym repertuarem płytę, zrobił to po swojemu. Nie zawsze więc to były kanony, a im dalej, tym więcej było elektryki (gitary) i preparacji (fortepian), brzmienia pojawiały się coraz cięższe, prawie rockowe. A do tego dwie śpiewaczki ze Szwecji (kontrabasista powiedział na początku, że Moondog był po trosze wikingiem, więc dobrze, że śpiewają z nimi Szwedki). Można więc Moondoga traktować bardzo różnie.

Można więc i tak, jak potraktowali go Raphael Rogiński i Natalia Przybysz wraz z trzyosobowym folkowym słoweńskim zespołem Širom, używającym wielu oryginalnych instrumentów. Zaczęli od All is Loneliness, utworu wykonanego przez wszystkie zespoły (kiedyś śpiewała go nawet Janis Joplin), ale o ile dla Francuzów to był po prostu spokojniejszy moment w koncercie, to dla nich był to obraz melancholii. Piosenki Moondoga, które w tym kontekście trudno już nazwać piosenkami, przeplecione zostały paroma bluesowymi „numerami”, jak Sometimes I Feel Like a Motherless Child, ale też zaśpiewana na modłę bluesową piosenka The Pectangle Moondog oraz Nature Boy, który to przebój Nata „King” Cole’a ledwie rozpoznałam. Trzeba przyznać, że Natalia Przybysz świetnie czuje bluesa, nawet tam, gdzie go dotąd nie było. Słoweńcy czarowali na swych oryginalnych instrumentach, a Raphael na gitarze robił to, co zawsze – grał po swojemu, ciekawie. Refleksja jednak, że najbardziej ponura wersja Moondoga to była wersja słowiańska, daje do myślenia…

Koncerty się przeciągnęły i trzeba było przebiec – niedaleko, ale zawsze – z Cricoteki do Muzeum Inżynierii Miejskiej, gdzie już rozpoczął się kolejny koncert (jednym z haseł tegorocznego Sacrum Profanum jest „Wejdź do strefy dyskomfortu”). Jednak nawet jeśli ktoś się spóźnił o kwadrans, miał świadomość, że wcześniej było to samo, co podczas kolejnych trzech kwadransów, których wysłuchał. Utwór Eliane Radigue Occam Ocean trwa bowiem godzinę i polega na przelewającym się jak tytułowy ocean współbrzmieniu orkiestrowym, gdzie co jakiś czas wchodzą lub milkną kolejne instrumenty z kolejnym dźwiękiem. Trudne zadanie miał dyrygent Frédéric Blondy prowadząc swój zespół l’ONCEIM, ale w końcu przyzwyczajeni są do niejednego. Tu wyjaśnię, że w tytule niniejszego wpisu nie mówiłam o latających dronach, lecz o dronach z angielskiego drone, czyli minimalizmie, tym prawdziwym. Radigue to pionierka muzyki elektronicznej, ale także minimalizmu, wiele łączy ją z Pauline Oliveros, której utwór będzie tu wykonany w niedzielę. Nocny koncert był więc poświęcony muzyce stojącej, lezącej, przelewającej się… Criss-Cross Alvina Luciera polegał na tym, że dwóch gitarzystów na gitarach elektrycznych grało jeden dźwięk troszeczkę zmieniając wysokość, tak, że odzywały się dudnienia, szybsze lub wolniejsze. I tak przez kwadrans. Po przerwie jednak utwory Iancu Dumitrescu (South Pole) i Stephena O’Malleya (Gruidés) nie dały zasnąć – mimo pewnej statyczności było dużo hałasu, im dalej, tym głośniej. Prawdziwa strefa dyskomfortu, po której po prostu przyszłam do hotelu i padłam. Choć było ciekawie, przyznaję.