Normalna Norma

Jeśli jest weekend, to jesteśmy na premierze – tak można powiedzieć przez ostatni miesiąc, a to jeszcze nie koniec. Tym razem zjechałam do Opery Krakowskiej na Normę.

Przedstawienie bez ekscesów, w symbolicznych – jak to u Laco Adamika i Barbary Kędzierskiej – dekoracjach, w pierwszych i ostatnich scenach z czarnym obeliskiem pośrodku (co wywołało u mnie uśmiech, nieodparcie kojarząc się z powieścią Remarque’a Czarny obelisk i z tym, co z owym obeliskiem się działo…). Ominięto oczywiście sztafaż historyczny, a druidzi przebrani byli (przez Marię Balcerek) za jakąś ekipę z Wiedźmina czy czegoś podobnego, w każdym razie z dziedziny fantasy. Dość sprytnie rozwiązano finałową scenę płonącego stosu, ale nie będę zdradzać tym, co może się jeszcze wybiorą.

Można więc było skupić się na muzyce, a zwłaszcza na śpiewie. W wywiadzie w programie i reżyser, i dyrygent Tomasz Tokarczyk przyznali, że wystawili Normę przede wszystkim dla tutejszej primadonny, Katarzyny Oleś-Blachy. Początek nie był bardzo udany: solistka zaczęła głosem zmęczonym, z czymś na kształt chrypki, i już z lekka się przestraszyłam, co dalej będzie. Jeszcze Casta diva nie była śpiewana pełnią możliwości, dopiero pod koniec pierwszego aktu, w dramatycznej scenie z Adalgisą, zaczęło się rozkręcać, a w II akcie było już i dramatycznie, i wzruszająco, także w duetach. Dla Adalgisy, czyli Moniki Korybalskiej, same brawa. Pewien problem mam z Arnoldem Rutkowskim (Pollione), który mając znakomity materiał głosowy śpiewa niestety wszystko tak samo i nierzadko za głośno; brak pian, brak kształtowania frazy. Szkoda. Był też sztywny aktorsko i być może to się wiąże. W jego cieniu ładnie zabrzmiał towarzyszący mu w I akcie Krzysztof Kozarek jako Flavio. Wołodymyr Pańkiw najlepiej zabrzmiał w pełnym napięcia finale; jeszcze mała, ale nieźle brzmiąca rólka Clotilde (Daria Proszek).

Tak nawiasem mówiąc trudno się zgodzić z tym, co Laco Adamik mówi w wywiadzie: „Moim zdaniem problem Normy nie jest polityczny, nie wiąże się z dawnymi walkami o niepodległość, ciemiężonym ludem i brutalnością najeźdźców. (…) Norma opowiada o tym, że Rzymianin i jego kochanka, Druidka, reprezentują dwa różne, zupełnie nieprzystające do siebie światy”. Jednym słowem, że to nie opera o wojnie, lecz o trudnej miłości. Nie całkiem jednak – przecież wciąż Druidzi czekają niecierpliwie na sygnał do walki z okupantem i ten motyw wciąż wraca. Głównym problemem jest tu raczej zdrada. Trudno zresztą uwierzyć, że tak długo Norma mogła ukrywać związek z Rzymianinem, łącznie z dwojgiem dzieci z tego związku, czyli straszną zdradę wobec swojej religii, i wciąż być kapłanką, a wszystko się wydaje dopiero, gdy podobną zdradę, i to z tym samym mężczyzną, zamierza popełnić druga kapłanka, dzięki której pojawia jeszcze trzecia zdrada – jego w stosunku do Normy. Ale cóż, trudno wymagać logiki od librett operowych. Jednak zgoda oczywiście z reżyserem, że najważniejsze tu są emocje. Nie tylko zresztą indywidualne, ale i zbiorowe, co słychać zwłaszcza w ostatniej scenie, gdzie dużą rolę spełnia chór. Który też zresztą należy pochwalić, jak i orkiestrę. Trudne to zadanie – Bellini pisał bardzo wymagająco. Jeszcze premiera drugiej obsady, a potem znów pierwsza i znów druga – i spektakl znika na kilka miesięcy, bodaj do marca.