Z krainy Lutolandii

Noc Świętojańska, a ja, zamiast się bawić, piszę do Was. Chcę zostawić żer blogowisku, zanim wyjadę na kilka dni (do Krakowa, na Festiwal Kultury Żydowskiej – oczywiście nie omieszkam potem coś napisać, może i wcześniej, jak się jaki Internet trafi 😉 ). Mogą Szanowni Państwo oczywiście dalej rozmawiać o folkach góralskich i skandynawskich, ale ja tu wpuszczę jeszcze folk nizinny. A ściślej rzecz biorąc – jego twórcze opracowania dokonane przez Witolda Lutosławskiego.
Trwa jeszcze kilkudniowy festiwal Łańcuch IV. Dzielni działacze Towarzystwa im. Lutosławskiego z prezeską Jadwigą Rappe na czele stają na głowie, by dziedzictwo naszego Największego Po Szymanowskim wciąż było żywe. Lutosławski kojarzy się powszechnie z czymś straszliwie elitarnym, matematycznym, trudnym nawet dla wykształciuchów. Na Łańcuchach więc pojawiają się różne pomysły na przybliżenie tej muzyki trochę szerszemu gronu. Kompozytor może nie byłby zachwycony różnymi projektami „uwspółcześniającymi”, jakimi była Lutosphere sprzed dwóch lat i We told Looptosławski rok temu, zrealizowane przez wiolonczelistę Andrzeja Bauera, pianistę Leszka Możdżera i didżeja m.bunio.s., jednak młoda publiczność była zachwycona. Próbuje się też przypominać nieznane obszary twórczości Lutosławskiego, do których on sam nie bardzo chciał się przyznawać, jak np. popularne piosenki z lat sześćdziesiątych, które pisał pod pseudonimem Derwid (takie „Nie oczekuję dziś nikogo” czy „Plamy na słońcu” – sam swing!).
Jednak niewyczerpanym źródłem jest bardzo obfita twórczość dla dzieci i młodzieży, którą Lutosławski uprawiał od końca wojny po odwilż i która pomogła mu przetrwać stalinizm, a wciąż jest nie tylko cennym materiałem pedagogicznym, ale jest po prostu ładna i sympatyczna. Opiera się (bezpośrednio lub tylko w ogólnym kolorycie) na ludowych melodiach Mazowsza, Kurpiów, Podlasia. Lutosławski był człowiekiem nizin (urodził się w Drozdowie w łomżyńskim, ale jego miastem była przez całę prawie życie Warszawa), muzyka góralska raczej go nie pociągała.
Co roku na Łańcuchu jest koncert z tymi utworami. Tym razem było naprawdę coś przepięknego: koncert-spektakl „Lutolandia czyli domowy teatrzyk Pana Tralalińskiego”, wyreżyserowany przez Hannę Chojnacką, w którym wystąpiły dzieci z warszawskich szkół muzycznych (orkiestra ze szkoły na Bednarskiej, chór ze szkoły na Krasińskiego) i baletowej, a także paru solistów – studentów lub świeżych absolwentów wydziału wokalnego Akademii Muzycznej. Urocza choreografia, prosta i wdzięczna scenografia, znakomite skomponowanie programu i świetne wykonanie i przez dzieci, i przez dorosłych – i co? Zobaczyli to tylko krewni i znajomi Królika (czyli występujących). Bój o sponsorów był straszny, a telewizja w ogóle się nie zainteresowała…
No, mniejsza. W każdym razie mimo że te utwory były pisane dla zarobku, to choć niektóre z nich (Małą suitę, Preludia taneczne) Lutosławski sam nazywał z niechęcią „chałturami stalinowskimi”, na pewno chałturami nie są, bo on po prostu chałturzyć nie potrafił. Wszystko jest na jak najwyższym poziomie. I okazało się też, że może służyć za jazzową inspirację. Dziś Włodek Pawlik dał recital oparty przede wszystkim na Melodiach ludowych i Bukolikach, które twórczo, improwizacyjnie rozwijał, oplatał własną muzyką. Ten jeden z naszych najciekawszych jazzowych pianistów idzie sobie własną drogą, słychać w jego muzykowaniu odniesienia nie tylko do Jarretta, Corei czy innych (Gąsior z Melodii ludowych rozwinął mu się w jakieś granie a la Erroll Garner), ale w większym jeszcze stopniu do Debussy’ego, Ravela, Bartóka, Strawińskiego, Prokofiewa – wszystkich tych, którzy mają smaczne harmonie (i dlatego tak są lubiani przez jazzmanów). Lutosławski z lat pięćdziesiątych też takie harmonie ma i dlatego świetnie tu pasował. A Włodek wpadł po prostu w trans, popłynął razem z nim – po swojemu, w żywiole improwizacji.
Pięknie było w krainie Lutolandii.