Bach: yes, he can

Właściwie nie chciałam tu poruszać ani rozdmuchiwać ostatnich zachowań Krystiana Zimermana. Już troszeczkę się tu o to spieraliśmy, ktoś nawet postanowił zbojkotować mój blog z powodu tego, co tu przeczytał (co mnie cokolwiek rozbawiło), także w realu spotykałam już zdania przeróżne; nawet dziś przegadywałam się z moją znajomą, której wystąpienie Zimermana się spodobało. Jej odpowiedź na mój argument, że owszem, mógł wyrazić swoje poglądy, ale dlaczego na koncercie przed niewinną publicznością, była: no, ale gdyby przemówił do gazet, to byłoby za patetyczne. Nie przekonała mnie zupełnie, co więcej, uważam, że jest wprost przeciwnie.

Ale dostałam od mojego nowojorskiego kolegi coś, co rzuca nieco inne światło na całą tę historię. Otóż przysłał mi on dwa krótkie nagranka dokonane 24 kwietnia w San Francisco, a ściślej mówiąc w Berkeley, na przedostatnim występie Zimermana, na trzy dni przed sławetnym wydarzeniem w Los Angeles. Otóż miał on tam również recital z tym samym programem. Przed nim wygłosił coś w rodzaju wykładu i właśnie króciutkie nagranie jego końcówki dostałam. Powiedział tam mniej więcej coś takiego, mając na myśli Partitę c-moll Bacha: „Kiedy gram tę muzykę, zastanawiam się, jaki jest jej cel. Tak, dobrze zrozumieliście. W szkołach uczymy o technikach wykonawczych, ornamentach, instrumentach z epoki, ale nie o celach, jakim służyła muzyka. A wtedy nie było internetu, nie było telewizji, radia, więc rola muzyki była o wiele większa niż możemy sobie wyobrazić. Muzyka ilustrowała swoje czasy”.

Potem nastąpiła spekulacja na temat, co Bach pisałby dzisiaj (oratoria o sytuacji politycznej) i jak zakończyłby dziś Partitę c-moll.  Zapewne nie w moll, i chciałby przez to powiedzieć: yes, we can. [Tłumaczenie z grubsza, nie wszystko zresztą dosłyszałam, bo nagranie bardzo ciche; Romku, jeśli to czytasz i widzisz, że coś nie tak, to popraw lub uzupełnij!] Publika przyjęła te słowa bardzo sympatycznym, serdecznym śmiechem i oklaskami.

Drugie nagranko – to końcówka samej Partity, czyli ostatnia część, Capriccio, w interpretacji Zimermana z tego właśnie koncertu. Zagrane brawurowo. Ale z dodanym krótkim finałem, „happy endem”: pierwszymi taktami początkowej patetycznej Sinfonii, ze zmienionym akordem na C-dur! Yes, he can…

O czym to świadczy? Po pierwsze, że pianista w ogóle ostatnio mówi (a nawet gra) dziwne rzeczy, więc coś się z nim dzieje dziwnego. Po drugie, że tak naprawdę to do Obamy nic nie ma, więc o co mu chodziło z tym napadem na Amerykę akurat w tym momencie w Los Angeles, do końca nie wiadomo. Smutne. I dedykuję to wszystkim tym, którym to wystąpienie tak się spodobało… A pianistą nadal jest genialnym, tego mu nikt nie odbiera.

Tak żeby zilustrować: nie mogę wrzucić tego nagranka na blog, więc żeby było wiadomo, o co chodzi, daję odpowiednie fragmenty w innym wykonaniu: to jest Capriccio, a to Sinfonia.

Swoją drogą rzeczywiście zdarzali się kompozytorzy, którzy tworzyli muzykę „w określonym celu”. Ale raczej nie był to casus Bacha. Chyba że chodzi o zasadę: ad maiorem Dei gloriam.