Szacun dla czarnego jazzu

To w tytule wygląda trochę jakby rasistowsko, ale co ja poradzę, że to termin, którego i sami ci muzycy używają. Nawet jeśli nie wszyscy w zespole są czarnoskórzy (w ostatnim z trzech, które wystąpiły tego wieczoru, dwójka, czyli połowa, była biała). Zdecydowanie wiele łączyło te trzy nietuzinkowe – ambitne – wspaniałe występy pierwszego dużego koncertu tegorocznych Warszaw Summer Jazz Days.

A publiczność w Sali Kongresowej, trzeba powiedzieć, była niewielka. Czy to w ramach kryzysu ludzie liczą już pieniądze, czy to muzyka za trudna – nie wiem. Bo to naprawdę była muzyka bez taryfy ulgowej. Nikt się nam nie podlizywał. Z wirtuozerią i dezynwolturą trzy zespoły-legendy pokazały nam swoje wiecznie awangardowe oblicze.

Najpierw World Saxophone Quartet. Ci jeszcze od czasu do czasu igrają z pewnymi tradycjami, np. z bluesem, traktując go ze specyficznym humorkiem. Ale ogólnie ich występ przypominał nawet nie tyle rozmowę, co rozgadanie czwórki jazgoczących, rezolutnych i mających wiele do powiedzenia jednorodnych instrumentów (w jednym utworze jeden z saksofonów został wymieniony na klarnet). Najbardziej tu charakterystyczne było nawiązanie do Coltrane’owskiego Giant Steps: temat w formie czterogłosowego chorału, potem rozjechanie się w całkowite, rozgadane, szalone free, żeby na koniec znów wrócić do chorału.

Potem żywa historia: Art Ensemble of Chicago. (Słyszałam ich już kiedyś na Dżemborce, ale to było dawno, w bardziej autentycznym składzie, jeszcze z Lesterem Bowie – to nie ten występ, ale dużo wcześniejszy, czyli jeszcze coś innego…) Wyszły dziadki na scenę ledwie się ruszając, otyli, siwi, a jak grali! Jak brzmieli! A perkusiście, który chodzi opierając się o kulę, pałeczki same po prostu chodzą w rękach. A trębacz (Hugh Ragin) jak brzmi, a saksofonista (Roscoe Mitchell)… Grali właściwie praktycznie jedną wielką improwizację przez godzinę, prawie cały czas free, tak wyrafinowane, że człowiek czuł się prawie jak na jakiej Warszawskiej Jesieni… Nie ma chyba na tubie nowszych wykonań, ale te starsze też genialne.

I na koniec Wadada Leo Smith’s Golden Quartet. I tu też ambitnie, i też free rodem z awangardy lat 70., ale tu wszystko, cały psychodeliczny chwilami (gdy z użyciem keyboardu i elektroniki) akompaniament służył jako tło dramatycznej, krzykliwej trąbce lidera, wciąż na pierwszym planie. Tu było też trochę muzyki bardziej rytmicznej. Ale wszystkie trzy występy były w podobnym duchu – duchu wolności?

Pięknie było.

Na czwartkowy koncert w hołdzie Ninie Simone (Dianne Reeves, Angelique Kidjo, Lizz Wright, Simone – córka Niny) być może nie zdążę, bo z samego rana jadę do Katowic z małą misją, wracam tego samego dnia, ale nie wiem jeszcze, którym pociągiem. Natomiast w piątek oczywiście wybieram się na Zorna.