Trzy (z wielu) twarze Zorna

Wszystko tym razem przeszło nader gładko. Od początku zostało powiedziane, że nie można robić ŻADNYCH zdjęć, w związku z czym Zorn nie zdradzał objawów fotografoalergii i nie wypowiedział żadnego brzydkiego słowa, czego może niektórzy żałowali. Po prostu był normalny koncert, kulturalny, można powiedzieć, tyle że Zorn przedstawiając muzyków nie brał do ręki mikrofonu, więc nikt nic nie słyszał, ale nie szkodzi. Po raz pierwszy tutaj wystąpił w okularach, ale także wciąż nieodmiennie w bojówkach. Pokazał nam swoje trzy oblicza, które nie wyczerpują oczywiście różnych aspektów jego muzycznej osobowości.

Pierwszy projekt, specjalnie na ten festiwal, w gwiazdorskim składzie: z Anthonym Braxtonem, Billem Laswellem, Milfordem Gravesem. Bardzo hałaśliwy, nieco bezkształtny, ale z wybijającym się Braxtonem, którego i tak było mi za mało (Laswella zresztą też) – to jednak w dziedzinie saksofonowej większa klasa od Zorna. Choć ich duety (zwłaszcza ten, który zagrali sami, bez basu i perkusji) były naprawdę błyskotliwe, ostro próbowali przegadać się nawzajem. Bywało i wesoło, gdy Graves wstał od perkusji, zaczął przyciężkawo tańczyć, zszedł ze sceny, wyciągnął z publiczności chłopaka i dziewczynę i próbował tańczyć z nimi. Wreszcie podniósł chłopaka, przerzucił sobie przez ramię i zaniósł z powrotem na miejsce. Ciekawe, czego się najadł przed występem…

„To jest właśnie jazz, tak brzmi i tylko to jest jazz” – wygłosił po tym występie swoje credo Mariusz Adamiak. Dobrze, że doc. Jacek Niedziela z katowickiego Instytutu Jazzu tego nie słyszał, chyba dostałby apopleksji. Za to druga formacja, The Dreamers, grała coś, czego chyba żaden z tych dwóch panów by jazzem nie nazwał. Zorn był tym razem tylko kompozytorem-dyrygentem. A muzyczka? Taka trochę plażowa, leniwa, z sennymi brzmieniami wibrafonowo-hammondowo-gitarowymi. Trochę melodyjek, czasem i takie pseudożydowskie, typowe dla Zorna. Nie cały czas jednak było tak śliczniusio, czasem było wystawianie pazurów, im dalej, tym bardziej.

A całkiem już drapieżny był występ Electric Masada – zespołu, którego skład osobowy jest w tej chwili ten sam co The Dreamers, ale Kenny Wollesen przesiada się do drugiej baterii perkusyjnej, by grać równolegle, a przy tym w zgodzie, z Joeyem Baronem i przeszkadzajkowiczem Cyro Baptistą. Dochodzi też sam Zorn z saksofonem, a także Japonka Ikue Mori, która z laptopka wyczarowuje elektroniczne szemrania i ćwierkania. Miejscami granie dzikie, ale od czasu do czasu wyłaniają się zornowskie melodyjki z masadowej kolekcji. Niektóre części mają typową dla Zorna formę budowaną z kontrastowych krótkich segmentów – to taki kolaż, zręcznie sterowany przez kompozytora.

 Łatwo – poza środkową częścią – nie było. Ale ciekawie. Jak to z Zornem.

To koniec pierwszej serii koncertów Warsaw Summer Jazz Days. Potem parę występów w klubie Powiększenie, w niedzielę piknik przed Królikarnią z dwoma polskimi zespołami, a 8 lipca, znów w Kongresowej – trzy świetne międzynarodowe projekty, o których w swoim czasie. A ponadto rusza właśnie Jazz na Starówce.