Ariadna w wariatkowie

Tak, rzeczywiście w Operze Bałtyckiej drugi akt Ariadny na Naxos Richarda Straussa (czyli właściwa opowieść o Ariadnie – teatr w teatrze) rozgrywa się w domu dla obłąkanych. Ale nie wywołało to we mnie aż takiego protestu, jak się spodziewałam. Choć z mojego punktu widzenia nie było konieczne, a właściwy sens wyłaził spod szwów, bo jest tak mocny, że trudno go zagłuszyć.

Otóż mamy tu kobietę chorą z miłości, opuszczoną na zawsze, zrozpaczoną do granic depresji. (Obecność osoby w takim stanie w szpitalu jest więc poniekąd uzasadniona.) Próby pocieszenia ze strony okolicznych nimf oraz Zerbinetty nie pomagają; jedyne, czego chce Ariadna i na co czeka, to już nie powrót Tezeusza – w to nie wierzy. To śmierć.

Pojawia się mężczyzna – Bachus. Natychmiast zostaje owładnięty urokiem Ariadny i w ogóle nie zauważa jej cierpienia. Ona zaś myśli, że wreszcie przybył wysłannik śmierci, który sprawi, że zazna spokoju. Każde więc ma na temat drugiej osoby złudzenia, oboje zupełnie się nawzajem nie rozumieją, nawet się nie domyślają, co druga osoba może myśleć naprawdę – i tak już będzie do końca. Czy nie bywa tak nader często w życiu?

Narkotycznie piękna muzyka Straussa sprawia, że rzecz wzrusza nas niemal do łez, zwłaszcza gdy patrzymy na żarliwość uczuć Ariadny. Siła tej postaci – szczególnie gdy jest grana i śpiewana tak, jak przez Katarzynę Hołysz – przytłacza i zwycięża. Historia, którą nadbudowuje nad tym Marek Weiss, jest tu właściwie zbyteczna, a jednocześnie mnoży iluzję – Bachusa przed chorą Ariadną odgrywa lekarz (Patrick Bladek), jakoby w celach terapeutycznych (kto widział taką terapię? i czy to rzeczywiście terapia?). Co będzie dalej? No, ale wiemy przecież, że to bajka, teatr w teatrze odgrywany dla pewnego nuworysza, który stwierdził, że sceneria bezludnej wyspy jest „nędzna” – i tu ewentualne drugie usprawiedliwienie dla zmiany miejsca akcji.

Jednak sformatowany w ten sposób II akt prawie nie łączy się z pierwszym. A pierwszy – to wiadomo, spór między sztuką wysoką a niską, konfrontacja ideałów Kompozytora (znakomita Ariana Chris) z trywialnością zespołu Zerbinetty. W Gdańsku rzecz się dzieje w banalnej współczesnej garderobie, Zerbinetta (przechodząca samą siebie Aleksandra Buczek) jest zrobiona na Dodę (tyle że czarnowłosą), a towarzyszący jej współpracownicy to zespół rockowy z tatuażami, czubami, dredami itp. To mnie w ogóle nie razi, temat jest przecież ten sam, nie ma tu niczego innego, o czym Hofmannsthal ze Straussem by nie napisali. W II akcie Zerbinetta ze swym towarzystwem to również pacjenci domu wariatów z wizytą u współpacjentki, rozwiązani na ten czas z kaftanów; trzy pielęgniarki (nimfy) wszystkiemu asystują i pilnują, by nic się nie stało. Też to jakieś się dziwne wydaje, ale przejmująca jest okoliczność, w której Zerbinetta śpiewa swą słynną arię: wszyscy inni wychodzą, a Ariadna, jakby w transie, powoli obmywa śpiewającą koleżankę i rozbiera z całego pseudoseksownego stroiku, jakby chcąc przywrócić jej niewinność. I w gruncie rzeczy Zerbinetta – jak pod koniec I aktu – pokazuje, że nie jest po prostu panienką lekkich obyczajów, że też swoje miłości przeżywa, a że jest ich tak wiele? To dlatego, że mężczyźni są tak różni. Cóż, nie sposób odmówić jej racji… Ale wcale nie wiadomo, czy ona, choć demonstruje radość życia, nie jest na swój sposób równie nieszczęśliwa jak Ariadna, która jest wierna jednej miłości, wierna samej sobie. Gdy w zakończeniu wchodzą pozostali z Kompozytorem na czele, mamy sobie przypomnieć, że moralne zwycięstwo Ariadny symbolizuje zwycięstwo sztuki wysokiej. I to jedno jest tu pewne.

Szkoda, że ten spektakl nie będzie tu już tak szybko grany. Ale teraz trzeba trzymać kciuki za występ Opery Bałtyckiej w Szeged (7-8 listopada). Będzie transmisja – czy retransmisja – w Mezzo, warto śledzić i obejrzeć. A przede wszystkim posłuchać.