Elektra z klasą

Dawno nie oglądaliśmy na naszej stołecznej scenie narodowej premiery, która byłaby i atrakcyjna estetycznie, i sensowna inscenizacyjnie, i znakomita muzycznie. Publiczność niestety nie dopisała w takim stopniu jak zwykle na tutejszych premierach (wspominała już tu o tym gamzatti) – reklama na mieście była mało widoczna, plakat zresztą niezauważalny, nie robiło się takiego hałasu wokół tej premiery, jak choćby wokół Traviaty. Ponadto muzyka Richarda Straussa, mało tu znana, uchodzi za trudną. No i akurat w Elektrze rzeczywiście łatwa nie jest, o wiele trudniejsza niż w rozkosznym Kawalerze, zmysłowej Ariadnie, a nawet w także dzikiej i mocnej Salome. Prawie dwie godziny bez przerwy, niezwykle gęste od emocji, i to negatywnych, skomplikowane harmonicznie, drapieżne. Obraz sytuacji bez wyjścia: koło zbrodni musi się zamknąć. Nie wiem tylko, czemu reżyser Willy Decker kazał temu kołu obrócić się raz jeszcze – w samej poincie przedstawienia (nie napiszę teraz, w czym rzecz, bo niektórzy z Was się przecież jeszcze na to wybierają).

Centralną postacią, wokół której wszystko się ogniskuje, jest tytułowa Elektra, chora z nienawiści, owładnięta obsesją. Już sposób jej pojawienia się w tym spektaklu mówi wszystko: blada postać ze zmierzwionym włosem, z toporkiem w ręku – tym, którym niegdyś zabito jej ojca Agamemnona, a teraz miałby zabić wiarołomną matkę – Klitajmestrę. Całość rozgrywa się we wnętrzu zarazem neutralnym i budzącym grozę, bez żadnych sprzętów, o zaplamionych (także krwawymi plamami) ścianach, z wielkimi schodami po lewej. Rolę Elektry wykonywała Jeanne-Michele Charbonnet – i tu, zabawne, powtórzyła się sytuacja z berlińskiego Tristana: przed samym spektaklem zapowiedziano, że artystka jest przeziębiona, ale nie chce zawieść widzów, więc wystąpi. Ponoć rzeczywiście właśnie wychodziła z przeziębienia, no i coś z tego było słychać, nie zawsze brzmiała pięknie (choć czasem tak), ale za to była bardzo przekonująca aktorsko. Jej siostrę, lękliwą Chryzotemis, grała Danielle Halbwachs, obdarzona ładnym sopranem. Orestes, Mark Schnaible, nie był jakoś przesadnie przekonujący. Ale oczywiście klasą dla siebie była Klitajmestra – Ewa Podleś. Mocna, władcza, a przy tym udręczona wyrzutami sumienia. Jej śpiew w niskim rejestrze zwłaszcza przyprawia o gęsią skórkę. Jest fantastycznie skupiona na treści i tym bardziej w tej roli przekonująca. Inne role są epizodyczne. Tadeusz Kozłowski poprowadził spektakl z dużym wyczuciem i zrozumieniem.

Czy to był „przyjemny wieczór”, na jaki ma nadzieję mt7? No nie, za dużo tu napięcia, żeby wieczór był przyjemny, ale wstrząsający, przejmujący – tak.