I po requiemach

Ciężko było poddawać się atmosferze żałoby przez ponad tydzień – to wyjątkowo długo. Fakt, sytuacja była szczególna i złożona – w smoleńskiej katastrofie zginęło 96 osób w większości dobrze znanych społeczeństwu, z różnych środowisk, różnych opcji, każdy więc niemal miał kogo żałować. A przecież choć oficjalna żałoba narodowa się kończy, to przecież to jeszcze nie jest prawdziwy koniec wydarzenia, jeszcze nie wszystkie ciała zostały zidentyfikowane, część nie wróciła do kraju.

Jak można było to znieść, ten długi czas, który dla nie obchodzących bezpośrednio żałoby był nadmiarem (zwłaszcza od momentu, gdy arbitralną decyzją o pochówku prezydenckiej pary właściwie tę żałobę zakończono), a przede wszystkim ten koszmarny odlot podkręcany przez większość mediów, nierzadko politykierski, nader często po prostu fałszywy? Lepiej było w tym czasie po prostu słuchać radiowej Dwójki (bo przynajmniej jak już puszczają muzykę poważną, to wiedzą, co i dlaczego, bo przecież zwykle to robią), choć na dłuższą metę i ten stan, i ta jednostajność nastroju nużyła. Ludzie mają różne sposoby przeżywania żałoby. My zastosowaliśmy XIX-wieczny model europejski, w Nowym Orleanie na pogrzebach grają radosny jazz tradycyjny (bo przecież zmarły odchodzi w inny, lepszy świat), w Wielkiej Brytanii i USA grają przeboje popowe. Tak też można, czemu nie.

Co nie zmienia faktu, że Requiem Mozarta jest nieśmiertelne i zawsze porusza (jeszcze raz brawo Marc Minkowski, brawo muzycy krakowscy, brawo Julia Lezhneva, Anna Lubańska, Rafał Bartmiński, Wojciech Gierlach – to była, jak już tu wspominaliśmy, wyższa szkoła jazdy i sport ekstremalny), było więc najczęściej wykonywanym w tych dniach na żywo utworem (w Krakowie i Warszawie zabrzmiało po dwa razy). Niemieckie Requiem Brahmsa, które zabrzmiało w piątek w Katowicach, a parę godzin temu zostało odtworzone w radiowej Dwójce, pozostaje utworem wzruszającym i głębokim; osobiście jest mi szczególnie bliskie. W niedzielny wieczór w radiowym Studiu im. Lutosławskiego odbył się koncert połączonych orkiestr – Sinfonii Varsovii i Polskiej Orkiestry Radiowej poz batutą Łukasza Borowicza; po krótkim Epitafium katyńskim Andrzeja Panufnika zabrzmiała III Symfonia Góreckiego z pięknym, skupionym śpiewem Wioletty Chodowicz. Symfonia pieśni żałosnych wykonana też została w sobotę z wielkim sukcesem w Londynie w Royal Festival Hall (London Philharmonic Orchestra, dyrygentka Marin Alsop, solistka Joanna Woś). I tak miała być tego dnia wykonana (zamiast IV Symfonii, której Górecki nie ukończył), ale poprzez dodatkowy kontekst wywarła jeszcze silniejsze wrażenie; minuta ciszy była i przed utworem (oficjalna) i po utworze…

No i cóż, udało się Berlińczykom przylecieć do Krakowa, ale czy rzeczywiście wykonanie Metamorfoz było dobrym pomysłem? Na pewno nie w tym momencie. Ciekawam, czy ktoś spokojnie wysłuchał muzyków i czy w ogóle był w stanie – przecież w tym czasie kondukt szedł już na Wawel i gawiedź podążyła za nim (co zresztą zrozumiałe). Nawet jeśli wykonanie było wyświetlane na telebimie, to zapewne pies z kulawą nogą go nie słuchał. Może parę osób, które zostały w katedrze… Szkoda, że nie pomyślano tego jakoś inaczej. A muzyczna oprawa mszy chwilami wołała o pomstę do nieba (z wyjątkiem fragmentów z Mozarta i Faurego). Najśmieszniejsze, że dziennikarze (ciekawe, czy tylko polscy) nie zauważyli różnicy i pisali w komentarzach (widziałam na stronie „GW”), że Berlińczycy grali Mozarta.