Jak stworzyć evergreena

To już przestaję Was męczyć tym strasznym Szymanowskim 😆 Choć ja go lubię, z przyjemnością dziś sobie w końcu odpoczęłam po festiwalu idąc do Sali Kongresowej na koncert Nnenny Freelon. Ta urocza artystka nie jest jeszcze znana w Polsce, a już, jak można się przekonać tu, śpiewała z nie byle kim. Tu nie towarzyszył jej tak słynny skład, ale i tak było miło, a kobitka ma autentyczny wdzięk i kawał głosu. Śpiewała i piosenki z repertuaru Billie Holliday, i I feel pretty z West Side Story, i np. My Cherie Amour z repertuaru Stevie Wondera – same właściwie evergreeny, które mają już troszkę lat. Śpiewała je oczywiście bardzo indywidualnie, po swojemu, ale tak czy owak były to stare przeboje. To częsta praktyka wśród współczesnych jazzujących śpiewaczek, poza artystkami-indywidualistkami typu Patricii Barber czy ze starszego pokolenia Carli Bley. Miłe to, przyjemne, niesie wspaniałe odprężenie i dobrą zabawę – i fajnie.

Dlaczego dziś powstaje mniej takich mocnych melodii, takich przebojów, które zaistnieją na stałe jako standardy? Bo napisanie czegoś takiego bynajmniej nie jest łatwe, choć podobno są już programy komputerowe pozwalające tworzyć hity. Szlagier ma być prosty, zapamiętywalny, ale jednocześnie mieć w sobie „coś”. Jerzy Wasowski, o którym pisałam tu parę miesięcy temu, każdą ze swych cudownych melodii, które wydają się tak naturalne, jakby wyleciały mu z rękawa, przetestowywał, przede wszystkim na własnej żonie, czy wszystko już jest tak, czy jeszcze musi jakąś nutkę zmienić.

W 1939 roku Prokofiew pisywał muzyczne felietony w czasopiśmie „Pionier”. Raz pewien młody czytelnik zadał pytanie: czy w rozwoju muzyki może nastąpić taki moment, kiedy zostaną wyczerpane wszystkie melodie? Siergiej Siergiejewicz zaczął swą odpowiedź od słów: „Istotnie, muzyki pisze się tak dużo i komponuje się ją od tak dawna, że może się wydawać, iż wkrótce nie będzie można wymyścić nowej melodii i trzeba będzie powtarzać stare”. Ale następnie uspokoił czytelników odwołując się do kombinatoryki: „…proszę sobie wyobrazić nie specjalnie długą melodię, na przykład z ośmiu nut. Ile może być wariantów do tej melodii? Oto ile: 25 pomnożone przez 25 sześć razy, inaczej mówiąc 25 do siódmej potęgi. Ileż to jest? Proszę wziąć ołówek i papier [ 😆 – DS] i zapisać matematycznymi obliczeniami całą kartkę, wyjdzie, zdaje się, około sześciu miliardów możliwości. Nie chcę przez to powiedzieć, że mamy do dyspozycji sześć miliardów melodii. Istnieje sześć miliardów kombinacji, z których kompozytor ma możność wybrać te, które będą melodyczne. Ale to jeszcze nie wszystko. Przecież nuty bywają różnej wartości, a rytm zupełnie zmienia oblicze melodii. Prócz tego harmonia, podgołoski [tak w polskim tłumaczeniu – DS], akompaniament także nadają melodii zupełnie inny charakter. Wynika stąd, że sześć miliardów trzeba wiele razy pomnożyć, by wykorzystać wszystkie istniejące możliwości”.

Oczywiście należy wątpić, czy Prokofiew sam tak komponował swoje – trzeba przyznać – fikuśne melodie. No i jak sprawić, by w nich zaistniało owo „coś” – tego ta metoda nie tłumaczy. Tu po prostu trzeba chyba czegoś takiego jak talent.

PS. Drogi Jacobsky, toć ja nie wymagam, byście wszyscy na komendę pokochali Szymanowskiego i w ogóle słuchali muzyki na okrągło i na baczność, najlepiej w stu procentach profesjonalnie. Ja faktycznie z tego żyję, ale również to kocham (inaczej bym się tym nie zajmowała – tak już mam) i chcę Was tą miłością zarazić. Oczywiście nie wszystko kocham równo i do jednych rzeczy będę zachęcać bardziej, a do innych mniej. W końcu też mam prawo do swojego gustu. Jak każdy 😉 Bardzo Was wszystkich serdecznie pozdrawiam.