Tansman i pozytywne emocje

„To jest kawał znakomitej, świetnie napisanej muzyki, dla której nie ma miejsca” – powiedział po wczorajszym koncercie zatytułowanym Tansmania kolega muzykolog. Właściwie co to znaczy, że nie ma miejsca? Raczej – nie wiadomo, jak ją umiejscowić. I co zastanawia, to dlaczego o Aleksandrze Tansmanie do tego stopnia zapomniano? Dlaczego grywa się tylu innych z jego czasów, a jego – mniej? Tu trzeba naprawdę oddać honor Łodzi, rodzinnemu miastu kompozytora, a zwłaszcza Stowarzyszeniu Promocji Twórczości im. Aleksandra Tansmana, które tę muzykę przypomina i umieszcza w bardzo szerokich kontekstach. Ale to wyspa. Choć może… Wczorajszy koncert, na którym wystąpiła młoda Orkiestra Akademii Beethovenowskiej pod batutą Łukasza Borowicza, ma zostać w przyszłym roku powtórzony w Paryżu i Brukseli, miastach, gdzie Tansmana swego czasu naprawdę ceniono. Ciekawa jestem dzisiejszego odbioru…

Bo wtedy, gdy te dzieła powstawały, Tansman był jednym z najbardziej uznanych twórców swoich czasów. Grywano jego utwory w ważnych salach, na ważne zamówienia, pod najwspanialszymi batutami. Przykładowo Cztery tańce polskie z 1931 r., istny hit, bardzo lubił wykonywać Arturo Toscanini, a dyrygowali nimi także Dmitri Mitropoulos czy Charles Munch. III Symfonię Koncertującą, która wczoraj została po raz pierwszy wykonana w Polsce (z czwórką solistów), Tansman skomponował na zamówienie Królowej Elżbiety Belgijskiej, a prawykonanie odbyło się w Brukseli na wspólnym koncercie kompozytorskim z Ravelem, który wówczas poprowadził swój Koncert fortepianowy G-dur (z Marguerite Long) i La Valse. Taki koncert oznaczał, że tych dwóch twórców ceniono wówczas na równi. A dziś?

Wczorajszy koncert, poza tymi dwoma utworami i wykonaniem Koncertu wiolonczelowego (z solistą Janem Kalinowskim), przyniósł jedno prawykonanie światowe: Koncertu fortepianowego na lewą rękę, jednego z wielu, których nie zagrał pianista, który je zamówił: Paul Wittgenstein. Nie chciał też grać napisanych dla niego utworów Prokofiewa, Hindemitha czy Schoenberga. Tansman pokazał mu utwór „w stanie surowym”, czyli jeszcze niezinstrumentowany, ale z gotową partią solową, a kiedy pianista stwierdził, że go nie wykona, odłożył rzecz ad acta i dzieło zostało w wyciągu fortepianowym; ostatnio zinstrumentował je Piotr Moss, który jeszcze znał Tansmana. Odważnym, który dokonał prawykonania, był młody krakowski pianista Marek Szlezer.

Tansman – uosobienie pogody ducha, a nawet radości życia. Mówiliśmy tu niedawno o postawie kartezjańskiej, a Bobik wymyślił nawet postawę kartezjadzką, i tak mi się właśnie te utwory kojarzą – bez tzw. bebechów, przypominające tylko o dobrych stronach świata (zawsze z efektownym happy endem!), wprawiające w świetny nastrój. Jego harmonie są po prostu smaczne, rytmy pikantne, wszystko ścisłe, jak to w neoklasycyzmie bywało (obowiązkowe niemal fugi w finałach), a jeszcze przechył w stronę jazzu… Dziś słuchając III Symfonii koncertującej myślimy o Gershwinie, ale wtedy to Gershwin jeździł za Tansmanem i go naśladował. Nie wiedziałam, że to Tansman zinstrumentował mu Amerykanina w Paryżu!

Taka muzyka była idealna na czas międzywojenny. Ale beztroska się skończyła, nadeszła wojna. Tansmanowi udało się w porę uciec do Stanów Zjednoczonych. Po wojnie wrócił do Paryża, gdzie mieszkał już do końca życia.

W PRL był na indeksie – imperialista, renegat, Żyd, bo ja wiem, co jeszcze… Dopiero od pewnego czasu przywracany jest kulturze polskiej, do której przecież zawsze przynależał – z własnego wyboru, do końca życia, choć ona go nie za bardzo chciała, i to dość długo. Był jeszcze jeden powód zapomnienia o nim: kompozytor do końca pozostał wierny neoklasycyzmowi, a w latach 60. wyszło to już z mody. Przynajmniej w Polsce, po odwilży, gdy zaczęła się Warszawska Jesień i od razu zachłysnęła się awangardą. Dla Tansmana już wtedy nie było miejsca.

A dziś? Może warto mu to miejsce zrobić? Dobrze, że są tacy, którzy nie mają co do tego wątpliwości.