Wpis trójdzielny

Aktualności I – Po Konkursie Dyrygentów im. Grzegorza Fitelberga

Jak oceniać takiego kogoś, co stoi przed orkiestrą i macha? Tak na oko może nam się jego machanie podobać czysto estetycznie lub nie. Ale to jest w ogóle nieważne. Ważne jest to, co machający zrobił wcześniej na próbie, jaki nawiązał kontakt z zespołem i jaki tego efekt możemy obserwować na koncercie. Dlatego konkurs dyrygencki polega na ocenianiu kawałka publicznej próby, by można było przyjrzeć się wspólnemu stawaniu się utworu (może na jakichś konkursach jest inaczej, w każdym razie w Katowicach jest właśnie tak). Kolega z radia, który był po raz pierwszy, był nieco zdziwiony: myślał, że kandydaci będą raczej próbować z orkiestrą kiedy indziej, a przed jury prezentować wynik tych prób. To prawda, że trudno osobie postronnej słuchać, jak orkiestra gra nieczysto i nierówno; zapewne czasem specjalnie, by dyrygenci mieli na czym pracować. Zresztą co za sztuka poprowadzić Filharmoników Berlińskich czy Nowojorskich, którzy zagraliby i bez dyrygenta, lepiej poprowadzić Filharmonię Śląską, zwłaszcza jeśli jest nie do końca przygotowana – o ileż więcej można się nauczyć!

W tym roku było ciekawie, poziom był wysoki, choć nie było – jak się wyraził Wojciech Michniewski, komentujący konkurs w TVP Kultura – rajskich ptaków. Trochę żałuję, że nie wygrała Chinka Lin Chen – to byłby dopiero numer! Już raz w historii konkursu wygrała kobieta (Ukrainka Victoria Zhadko, w tym roku w jury), ale Chinki na tym miejscu jeszcze nie było. Dziewczyna była bardzo miła i uprzejma, drobniutka jak laleczka, ale umiała ostro egzekwować, czego chciała, jak przyczajony tygrys, ukryty smok 😀 W finale trochę była jednak chaotyczna i to obniżyło jej wyniki: otrzymała II nagrodę. Wygrał Eugene Tzigane Mcdonough z USA, sam żywioł, ale i precyzja.

Warta odnotowania jest ekspansja kobiet do zawodu – na 35 kandydatów było ich 7 (najwięcej jak do tej pory), a z niewielkiej ekipy polskiej tylko dwie dziewczyny dostały się do II etapu (niestety żadna nie weszła do finału, moim zdaniem niesłusznie, jedną z nich umieściłabym tam zamiast Koreańczyka, który ostatecznie dostał wyróżnienie). Myślę, że będzie jeszcze o nich słychać. Victoria Zhadko w rozmowie dla gazetki festiwalowej na pytanie, dlaczego tak trudno kobietom przebić się w tym zawodzie, wypaliła wprost: – Bo ten zawód jest dobrze płatny. Nic dodać, nic ująć… To charakterystyczne, że jeśli kobieta uprze się przy tym zawodzie, w każdym razie u nas, to wypychają ją do chórów czy orkiestr szkolnych, w najlepszym wypadku do kanału operowego, i to najlepiej na asystentkę. Trzeba mieć siłę i osobowość Agnieszki Duczmal czy Ewy Michnik, by było inaczej. Pewnie takich osobowości będzie coraz więcej. 

Aktualności II – Il Giardino Armonico w Katowicach

Cóż za luksusowa kąpiel dla uszu po konkursowych zmaganiach! Co prawda i temu wspaniałemu zespołowi zdarzyły się nierówności – w finale zagranego na początek III Koncertu brandenburskiego (jakoś nie byli w stanie uzgodnić tempa, jak mawiam w takich wypadkach – uzgodnić zeznań 😀 ), ale poza tym było naprawdę pięknie. Aż trzy koncerty wiolonczelowe (plus jedną część z jeszcze jednego na bis) Vivaldiego zagrał Christophe Coin; dźwięk, technika, emocje – wszystko na swoim miejscu. Niesamowita była też Sinfonia B-dur C.Ph.E. Bacha, muzyka na skraju dwóch epok, zaglądająca poprzez uchylone drzwi z baroku do klasycyzmu. Jednak prawdziwym wydarzeniem był koncert Pietra Antonia Locatellego Il pianto di Arianna – po prostu miniopera ze skrzypcami (Enrico Onofri) w roli głównej, czyli w roli Ariadny; studium różnych rodzajów oczekiwania: od nadziei poprzez rozpacz do cichej rezygnacji. Cicho było w kościele św. Piotra i Pawła jak makiem zasiał, a po zakończeniu utworów przez chwilę wszyscy zamarli… i skończyło się owacją na stojąco, również z naszym udziałem 😀

Zebranie blogowe

Po tej uczcie zrobiliśmy zbiórkę i udaliśmy się do wcześniej upatrzonego lokalu pt. Camelot, którego poprzednim razem nie udało nam się zwiedzić, albowiem czynny jest tylko do północy 😉 Tym razem zamiast atmosfery przytulnej niemieckiej piwiarni wybraliśmy (a raczej wybrał kolega foma, jak się przyznał – wielbiciel Bauhausu, które to upodobanie zresztą podzielam) ascetyczne wnętrze o elementach konstruktywistycznych, ale i rycerskich (miecz wiszący na ścianie okazał się na szczęście nie być mieczem Damoklesa). Lobbowaliśmy w lobby dla niepalących. Toastów za nieobecnych wychyliliśmy trzy. Treść naszych obrad została ukazana przez kol. PAK-a na zdjęciu zamieszczonym pod poprzednim wpisem. W razie czego mogę udzielić osobnych wyjaśnień 😀 Ustaliliśmy też, że właśnie powstała nowa świecka tradycja. Trudno tylko powiedzieć, kiedy będzie pretekst do kolejnego spotkania…