Dzień dobry, dziś święty Walenty…

…dopiero co świtać poczyna. W to Święto Komerchy o starożytnych ponoć korzeniach ja Wam absolutnie niekomercyjnie chcę napisać o pewnym nawiązującym do tego święta naprawdę pięknym przeboju-piosence-standardzie. Mowa oczywiście o My Funny Valentine.

Jak czytamy w Wiki, przebój ten w zeszłym roku skończył 70 lat i wywodzi się z musicalu Babes in Arms znanej spółki William Rodgers (kompozytor) i Lorenz Hart (tekściarz). W pierwszym wystawieniu śpiewała go niejaka Mitzi Green; w Wiki zresztą jest błąd, bo postać grana przez Mitzi nie nazywała się Billie Smith, lecz Susie Hart; śpiewała tę piosenkę do swojego chłopaka o imieniu – tak, zgadliście – Valentine. A więc pierwotnie nie chodziło o walentynkę, lecz o Walentego, i to nie świętego, lecz złego. Albowiem puścił on Susie w trąbę, ale ona go ciepło wspomina i chętnie by mu wybaczyła. Tylko w ostatniej zwrotce wypomina mu różne rzeczy, ale już do tego stopnia nikt o tej zwrotce nie pamięta, że nawet w necie nie można jej znaleźć.

Tymczasem przebój został wskrzeszony w latach pięćdziesiątych. Zaczął Chet Baker, którego wideo fundacja jego imienia była niestety uprzejma zabrać z YouTube,  więc można posłuchać tylko kawałeczek na Amazonie. W tym nagraniu Chet i gra, i śpiewa – to podobno była jego pierwsza próba wokalu – no i proszę, jaka sexy… Zrobił z tego po prostu piękną jazzową pościelówę.

Jeszcze szerzej spopularyzował piosenkę w parę lat później Frank Sinatra – powracając do musicalowego stylu. Orkiestra Duke’a Ellingtona z 1958 r. jest gdzieś pośrodku. Ale to jest jednak temat stworzony dla jazzu. Tu mamy oczywiście Milesa. A tu – Jarretta, który po swojemu robi wariacje na temat. Śpiewały to oczywiście i Ella, i Barbra Streisand, ale nie znalazłam porządnego nagrania (Barbra jest, ale kiepska jakość). I jeszcze rzeczy współczesne: Chris Botti ze Stingiem oraz soulowa Melinda Doolittle (za tym wykonaniem specjalnie nie przepadam; ciekawe swoją drogą, że ktoś, kto to wrzucił – i nie on jeden – postrzega wciąż tę piosenkę jako przebój Franka Sinatry). Były i wykonania filmowe – np. Michelle Pfeiffer (Wspaniali bracia Baker) czy Matta Damona, świetnie zresztą podrabiającego Cheta Bakera (Utalentowany pan Ripley).

Tu można sobie poczytać o tym przeboju. Z analizy tekstu dowiadujemy się ciekawych rzeczy: że zwrotki pisane są językiem raczej archaicznym – no i faktycznie. Na tej stronie, naklikując na poszczególne nazwiska, można porównać, w jak odmiennych wersjach artyści śpiewają ten sam przecież tekst. I coraz częściej zdarza się tak, że panie śpiewają jednak pierwszą zwrotkę. Panowie poprzestają na refrenie, bo zwrotka wyraźnie jest skierowana do faceta. No i tak właściwie ten tekst nie ma większego sensu. Ale jeśli pozostaje sam refren, to jest to po prostu czułe mruczenie, i kiedy się nie zna kontekstu, trudno zrozumieć, dlaczego ta valentine nie jest taka znów funny, a nawet czasem brzmi tragicznie jak wspomnienie o minionej miłości. A rzeczywiście czymś takim pierwotnie była.

No, ale walentynki to jednak święto miłości szczęśliwej. Dlatego wrzucę Wam tu jeszcze coś z zupełnie innego świata. Mozart, ostatni akt Wesela Figara. Zuzanna poślubiła już Figara, ale wieczorem w parku ma jeszcze wziąć udział w prawdziwym qui pro quo z przebierankami – umówiły się z Hrabiną, że wystrychną Hrabiego na dudka. Tymczasem jest sama, a Figaro ją podgląda myśląc, że ona czeka na spotkanie z Hrabią. Zuzanna świetnie o tym wie, ale wie też, że wszystko skończy się dobrze. Choć więc chce go trochę podręczyć za karę za to, że w nią zwątpił, w gruncie rzeczy czeka przecież na niego i tak naprawdę do niego śpiewa tę arię. O, właśnie tak. Magiczna chwila, kiedy wszystko jeszcze przed nimi…

Kochani, poza rekordową chyba ilością linków całusów moc zasyła Wasza

Walentyna, Walentyna, gwiazd kraina ją dobrze zna… 😀