McLaughlin czyli fajerwerk

Słyszałam go na żywo w różnych konfiguracjach. Był kiedyś w Polsce ze swoim zespołem Shakti; fascynujący był też koncert „trzech gitarowych tenorów” czyli Paco de Lucii, Ala di Meoli i jego w programie znanym jako sequel słynnej Friday Night in San Francisco i dał się zauważyć jako najostrzejszy z trójki, prawie rockowy. Teraz wystąpił ze swoją aktualną formacją 4th Dimension. W ostatniej chwili, już po rozpoczęciu trasy, basista zespołu Hadrien Feraud złamał kciuk. W dalszej części podróży zastąpił go więc Dominique Di Piazza, który grywał już w różnych formacjach McLaughlina i nie tylko.

Podczas pierwszego kawałka, kiedy jeszcze wolno było fotografować i filmować, było jeszcze trochę sztywno, muzycy towarzyszący szefowi wyraźnie robili za tło i takie to sprawiało wrażenie, że wycofują się, by dać McLaughlinowi pole, ale że też poza tym nie są jakimiś wystrzałowymi muzykami. Kto tak pomyślał, jakże się pomylił. Kiedy się rozkręcili, rozgrzali salę do białości, a McLaughlin często odchodził na bok, by mogli zaprezentować się jeszcze lepiej. Perkusista Mark Mondesir w końcówce dopiero pokazał, jaką jest maszyną – siedział sobie spokojnie, tylko pałeczki same mu latały i tworzyły jakąś istną pustynną burzę. Świetny był w jednym z utworów jego dialog z Garym Husbandem, który także jest perkusistą, ale i świetnym keyboardzistą – ale wtedy obaj sobie rozmawiali na perkusji, a Dominique Di Piazza tylko komentował wciąż tym samym, krótkim basowym motywem, lider zaś stał i się temu przyglądał. Z kolei Husband zwracał uwagę doborem ciekawych rejestrów; w jednym z utworów o bluesowym charakterze włączył imitację ludzkiego głosu i wyszło to najpierw tak, jakby ktoś śpiewał scatem (tzn. na abstrakcyjnych sylabach, np. dadadada), ale potem się rozpędził w przezabawnych biegnikach, doprowadzając rzecz do absurdu.

Grali utwory z najnowszej płyty Industrial Zen, ale i z dawniejszych czasów, lat siedemdziesiątych czy osiemdziesiątych. Przypomniało mi się, jak podczas przedmiotu „Podstawy jazzu”, który miałam na studiach, Mateusz Święcicki puszczał nam płyty, na których McLaughlin był obecny, np. kultowe Milesowe Bitches Brew, czy Mahavishnu Orchestra – i liczyliśmy razem, w jakim metrum są te bardziej skomplikowane utwory… Teraz też parę takich było. Energia, jaką niesie granie McLaughlina, może nie płynie już tak nieprzerwanym strumieniem jak niegdyś, jest bardziej dozowana, ale wciąż nieodparta. Zespół grał całe dwie godziny, które upłynęły jak z bicza trzasł! Po ostrej, dynamicznej końcówce sala zerwała się do owacji na stojąco, a oni jeszcze nas poczęstowali utworem spokojniejszym na dobranoc. Z takich koncertów człowiek wychodzi bardzo naładowany pozytywna energią. Szkoda, że nie było Was (a zwłaszcza myślałam o naszym gitarzyście czyli zeenie) tam ze mną.