Minkowski/SV, odsłona druga

Znów w Teatrze Wielkim, w sali, która kompletnie nie ma akustyki do koncertów symfonicznych. Ale jednak był to koncert niezapomniany. I nie miał słabych punktów; na poprzednim można było się czepiać wykonania IV Symfonii Brahmsa, teraz – moim zdaniem – niczego.

Minkowski, jak niektórzy z Was może czytali w wywiadzie, jaki z nim przeprowadziłam do papierowego wydania „Polityki”, walczy ze stereotypami, jakie wokół niego narosły. Że barok, że teatr, że dawne instrumenty. No pewnie że tak, ale jest on tak bogatą osobowością, że to, z czym się nam najbardziej kojarzy, to tylko część jego szerokich zainteresowań.

Walka ze stereotypami nie jest walką na noże. Minkowski wybrał – także ze względu na datę, rocznicę rozpoczęcia II wojny światowej – program refleksyjny, spokojny, daleki od kolejnego stereotypu – że artysta ten preferuje żywe rytmy i dynamikę. Był to program wprawiający w zadumę, a nawet – po przerwie – w trans.

Minkowski udowodnił, że świetnie czuje się w dużej symfonice. „Zerowa” Symfonia Brucknera jest, wbrew lekceważącemu stosunkowi do niej kompozytora, który nie nadał jej numeru, jednym z bardziej interesujących jego dzieł. Pierwszy temat brzmi jak z innej epoki. Ja wielbicielką Brucknera nie jestem, wyczuwam w nim jakiś brak, jakąś suchość, puste momenty. Ale Minkowski całkowicie mnie przekonał, wydobył z tego dzieła jakąś tajemnicę.

Potem była Rapsodia Hebrajska „Schelomo” Ernesta Blocha, kompozytora amerykańskiego urodzonego w Genewie. Tutaj, tutaj i tutaj ten utwór z Rostropowiczem. Oparty jest na melodiach utrzymanych w stylistyce śpiewów synagogalnych (nie są to chyba raczej dokładne cytaty, może pojedyncze motywy). Sonia Wieder-Atherton, jak napisano w programie, wiolonczelistka francusko-amerykańska, zagrała z takim zaangażowaniem, że w środku utworu struna jej pękła i trzeba było zacząć jeszcze raz od początku. Ale to tylko dobrze zrobiło wykonawcom, zwłaszcza orkiestrze, która się jeszcze bardziej zmobilizowała.

Po przerwie – słynna III Symfonia Góreckiego, także z okazji zbliżających się jego 75. urodzin. Solistką była norweska śpiewaczka Marita Solberg – i okazała się jakby stworzona do tej muzyki, ze swoim krystalicznie czystym, jasnym głosem. Z jej polszczyzny gdzieś co czwarte słowo można było nawet zrozumieć… Minkowski prowadził utwór z absolutnym skupieniem i wyciszeniem. Z utrzymaniem nastroju miał trudne zadanie, bo na sali niestety były różne kaszlące głośno i gadające staruszki oraz czyjaś włączona komórka – nawet przypomnienie o nich po przerwie nie skłoniło posiadacza do wyłączenia, dzięki czemu usłyszeliśmy „Nokia tune” na tle ostatnich akordów drugiej części… Dyrygent przez pół utworu trzymał lewą rękę w tyle w geście mającym uspokoić publiczność. Wstyd po prostu… Ale brzmienie, nawet na tej sali, było niesamowite, przypominało nawet czasem organy. Jak widać, Minkowski i taką muzyką dyrygować potrafi.