Dwie opery

Jedna z drugą nie ma nic wspólnego, tylko tyle, że najpierw wysłuchałam jednej, potem drugiej. Nie będę się więc bawić w porównania, bo i po co. Po prostu garstka refleksji na świeżo.

1. Ercole su’l Termodonte w Krakowie. Co tu dużo gadać, wielkie wydarzenie. Mieliśmy już możność podziwiać na tej scenie kunszt zarówno Fabia Biondiego z Europa Galante (tym razem w dużym składzie), jak większość z występujących wczorajszego wieczora solistów. Ale zawsze to niesamowita przyjemność. I to, że każdy był inny (do znudzenia eksploatowano w zapowiedziach wydarzenia zwrot „pojedynek głosów i osobowości”, ale przecież właśnie tak było) i miał możność pokazać się w co najmniej paru, jeśli nie kilku aspektach, to była jeszcze dodatkowa atrakcja.

Kto ten „pojedynek” wygrał? Trudno powiedzieć. Jaroussky (Alceste) był jakby „poza konkursem” – śpiewał leciutko i łagodnie, z nieprawdopodobną swobodą. Vivica Genaux (Antiope) jak zwykle bezkonkurencyjna jako typ wścieklicy żądnej zemsty, ze swoją bardzo szczególną, nieporównywalną emisją. Maria Grazia Schiavo (Ippolita) – no, po prostu wirtuozka, oddająca sopranem wszelkie niuanse nastrojów. Romina Basso (Teseo) – to o jej barwie głosu powiedziałabym: miodzio, jest właśnie taka miodowa, lejąca się. Artystka śpiewała o wiele piękniej niż na Misteriach Paschaliach; przy niektórych dźwiękach po prostu ciarki chodziły po krzyżu. No i Herkules, Carlo Vincenzo Allemano – trochę profesorek, ale, jak słusznie napisała Beata, jak przyszło co do czego, potrafił użyć też dużego aktorskiego wdzięku. To absolutnie pierwszy rząd; nieco w tyle, ale też na mocnych pozycjach, znaleźli się Emanuela Galli jako waleczna Orizia, Stefanie Iranyi jako młoda naiwna Martesia, wreszcie Filippo Adami (Telamone). A nad wszystkim czuwał – i sam wykonał parę świetnych skrzypcowych solówek – maestro Fabio Biondi (po jednej takiej Maria Grazia Schiavo, której towarzyszył, posłała mu całusa). W sumie nawet lepiej, że było to wykonanie koncertowe i nic nie rozpraszało kontaktu z czystą muzyką.

2. Teraz parę słów o dzisiejszym Napoju miłosnym w Operze Wrocławskiej. Michał Znaniecki wyreżyserował ten spektakl oczywiście zupełnie inaczej i wedle innej koncepcji, niż dwa lata temu na Pergoli, choć część strojów z tamtego przedstawienia – damskie zielone sukienki (i niebieska – głównej bohaterki) oraz mundury żołnierzy, wykorzystał w obecnej realizacji. Ale coś tam pochachmęcił w treści, zaczyna sie to w jakimś Teatro Provincial (taki napis nad wejściem w murze), kończy w koszarach, pojawia się jakiś rewolwer, który ma się rozumieć wypala w ostatnim akcie (ale do kogo i po co, nie da się ustalić). Co artysta chciał przez to powiedzieć, trudno wyczuć, a nie opowiadał się nam, zwłaszcza że go nie było. Pani Dyrektor coś tam nam po spektaklu tłumaczyła, że niby wojna domowa w Kraju Basków w 1940 r., że doktor-szarlatan Dulcamara wraz ze swymi pseudolekami przemyca broń dla partyzantów itp. Groch z kapustą. Chyba Pan Michał za często realizuje, lepiej może byłoby rzadziej, a logiczniej… Ale spektakl miał też jasne punkty, z których głównym była Aleksandra Kubas w roli Adiny – dość nowy nabytek w operze, właśnie zrobiła dyplom na wrocławskiej uczelni. To naprawdę obiecujący głos i osobowość sceniczna! I właściwie na niej stało przedstawienie. Rafał Bartmiński (Nemorino) ustawiony, poniekąd słusznie – bo to taka postać – jako idiota na rykowisku, wzdychulec w ohydnym sweterku w romby, który wierzy święcie w takie głupoty jak napój miłosny, głosowo troszkę zawiódł – warunki ma znakomite, ale chyba trochę się prześpiewał w nieoperowych rzeczach, ogólnie był za głośny, a i z intonacją nie zawsze było idealnie, choćby w słynnej arii Una furtiva lagrima. Reżyser też go nie rozpieszczał, kazał mu śpiewać np. robiąc pompki… No i jeszcze przezabawny Bogusław Szynalski jako Dulcamara, i Jacek Jaskuła świetny aktorsko jako sierżant Belcore. Ale Adina przebijała wszystkich – to będzie kolejna chluba Wrocławia.