Tysiąc trzy i pół?

Tak na opowiadanie to nawet wydawałoby się dość zabawne i efektowne: nałożyć Osiem i pół Felliniego na Don Giovanniego. Główny bohater, zblazowany Guido grany przez niezapomnianego Mastroianniego (alter ego samego reżysera) – jako wypalony Don Giovanni. Żona (Anouk Aimée) to ma się rozumieć Donna Elvira. Dalej już trudniej znaleźć analogie: dlaczego Donna Anna ma być utożsamiana z kiczowato wystrojoną kochanką Guida Carlą, a Zerlina – z Glorią? Michał Znaniecki w krakowskiej realizacji opery Mozarta posunął się nawet do przebrania bohaterów w stroje żywcem wzięte z tego filmu, przeniesienia akcji do uzdrowiska, a nawet włączenia cytatów ze scenografii z Felliniego. I co z tego? I nic.

Powstał spektakl zimny i odpychający, pozostawiający odbiorcę obojętnym (to duża sztuka przy namiętnej muzyce Mozarta), nie wzbudzający sympatii do żadnej z postaci. Co to za Don Giovanni, gdzie wszyscy faceci są zniewieściali, a wszystkie baby koszmarne i nie do wytrzymania? Donna Elvira jako straszna gruba pańcia w okularach i topornej spódnicy, typ podstarzałej prymuski (Anouk Aimée, mimo charakteru postaci, była śliczną kobietą), Donna Anna nieznośnie gruchająca w toczku i futerku, Don Ottavio z torebką (niby Donny Anny, ale później sam wyjmuje z niej biżuterię i się stroi; groteska wzmocniona jeszcze dzięki pokaźnej posturze Rafała Bartmińskiego), Zerlina jako turystka w kapeluszu, co chwila zrzucająca buty i śpiewająca (kiedy pamięta) z fałszywym amerykańskim akcentem. Komandor, który wstaje z nagrobka i kładzie się z powrotem. I najnormalniejszy jeszcze w tym wszystkim główny bohater (z wielką przyjemnością słucha się Mariusza Kwietnia, dla którego to rola życiowa – zagrał już z 70 spektakli w różnych miejscach świata), ale tak przeżarty swoim zblazowaniem, że już nawet uwodzić nie potrafi: podrywa od razu z pretensją w głosie, bez cienia przekonania, za to nudzi się natychmiast przy pierwszym objawie zainteresowania.

Wszystko stoi na głowie. Anna, która jest postacią dramatyczną, musi być tu „taka mala”. Nieszczęśliwa Elwira, dla której – poza Anną – Mozart napisał najcudowniejszą muzykę, musi być niezgrabną histerycą. O Ottaviu już pisałam. Jak może istnieć Don Giovanni bez cienia napięcia erotycznego? Muzyka nie jest tu oparta o nic, a przecież mistrzostwo tej opery polega na absolutnej jedności słowa i muzyki, formy i treści, wynikających z idealnego porozumienia dwóch geniuszy: kompozytora i librecisty.

Ech, zezłościło mnie to. Gdyby nie Kwiecień, trochę Bartmiński, momentami (ale tylko momentami – ustawienie roli zniszczyło ją) Katarzyna Oleś-Blacha (Anna), no i Łukasz Borowicz, który w kanale dwoił się i troił, nie byłoby po co oglądać tego spektaklu. Choć pewnie, że zdarzają się dużo gorsze pomysły na Don Giovanniego.