Obrona Damazego

Ach! muzyka to cudo, cieszy, poi, wzruszy.
Nie da nas owładnąć nudą, ona rajem duszy.
To uczucia maluje, to w nas zapał budzi,
Ona uszlachetnia ludzi, z nią rozkoszy czas!

To taka dygresja nietypowo na początek: co to jest? Otóż – kawałek tekstu Mazura ze Strasznego dworu. Zwykle ma się w pamięci układy taneczne, a słowa nie czepiają się ucha. A nie ma ich w dostępnych tekstach libretta (sprawdziłam nie tylko w necie, ale i w programie jednej z warszawskich premier, bo Opera Narodowa ma dobry zwyczaj drukować pełne teksty librett). No to już wiemy, od czego jest muzyka, gdybyśmy mieli wątpliwości. Zwłaszcza podoba mi się pomysł, że poi… (Wiem, wiem, tu raczej chodzi o upajanie się, nie o upijanie, ale pożartować nie można?)

To teraz już zgodnie z tytułem. Nie będę tu pisać recenzji spektaklu, na którego premierze byłam w piątek we Wrocławiu, bo i tak napiszę ją do papierowego wydania „Polityki”. Ale zatrzymam się na jednym, moim zdaniem bardzo ciekawym szczególe, związanym z osobą reżysera i jego widzeniem Strasznego dworu. Otóż Laco Adamik, jak już wspominałam, jest Słowakiem i może dlatego, jako człowiek niezależny od czaru kontusza, od paru lat wciąż dostaje do realizacji dzieła Moniuszki. W programie wrocławskiego spektaklu został wydrukowany krótki wywiad z nim, w którym reżyser wypowiada interesującą kwestię: „Marzę o tym, żeby stworzyć taką inscenizację, w której Damazy nie byłby pośmiewiskiem. Taki człowiek, wykształcony, który nie ma, co prawda, pieniędzy i jest na służbie u Miecznika, dziś reprezentowałby sobą większą wartość. Chciałbym go bronić”.

Dla tych, co nie znają Strasznego dworu, bo być może wśród czytających tacy są (czasem pewnie nawet nie tyle z powodu niewiedzy, co świadomej kontestacji), parę słów o tym, kim jest Damazy. Mieszka on jako rezydent w tytułowym miejscu, czyli dworze Cześnika i jego dwóch pięknych córek – Jadwigi i Hanny. Inaczej niż inni mężczyźni z otoczenia, którym bliskie są sarmackie tradycje, nosi się on z europejska, we fraczku, zamiast, mosterdzieju, jak Pan Bóg przykazał, w kontuszu, a ponadto próbuje się załapać na małżeństwo z którąś z dziewcząt. Z tych dwóch powodów jest postrzegany jako postać groteskowa, a jego rolę uważa się za analogiczną do Papkina z fredrowskiej Zemsty. W każdej z kolejnych inscenizacji szyje mu się coraz bardziej odjazdowe fraczki. Inna analogia, jaką dla tej postaci można znaleźć na gruncie operowym, to Monsieur Triquet śpiewający kuplety w Onieginie – w pamiętnej realizacji Trelińskiego biedny Krzysztof Szmyt (znajomy nasz z dawno tu niewidzianą babą) wyskakiwał z jakiegoś nieprawdopodobnego tortu; on także grywał Pana Damazego.

Kiedyś rozmawiałam z prof. Jerzym Marchwińskim o tym, ile jednak w operze znaczy właściwe i odpowiednie aktorsko wymawianie słów. Dobrym przykładem jest w Strasznym dworze powtarzająca się, ale za każdym razem inaczej, odzywka też taka trochę fredrowska: – A! Pan Damazy. Za pierwszym razem wypowiada ją Cześnik, widząc go z dziewczętami lejącymi wosk, i winien wtedy przybrać ton lekceważąco-pobłażliwy. Drugi raz pada ona z ust Stefana i Zbigniewa, gdy wspólnie z Maciejem odkrywają, że to on wlazł do zegara (Pan zeeeegar, gdyyy zapieeeje kuuur, dmie w rząd przedęęętych rur), by uruchomić słynny kurant. I w tym momencie jest satysfakcja ze złapania i naigrywanie się – Maciej kontynuuje: Nie, to jest dusza, co pokutuje w starym zegarze! (Wcześniej jeszcze: To jest ta dusza, co bez kontusza wzdycha przebrana w niemiecki frak!) W tym momencie Damazy dopuszcza się rzeczy niesympatycznej i próbuje ostatniego sposobu, by przepędzić niechcianych rywali: mówi im, że ten dwór powstał „z hańbiących usług zapłaty”. W finale będzie się z tych słów tłumaczył pijaństwem…

Laco Adamik rzeczywiście w swoim spektaklu „odpajacował” Damazego. Ubrał go w zwykły czarny strój, w kontraście do papuzich kontuszy pozostałych panów, i zrobił z niego intelektualistę w okularkach, który wciąż siada na boku i coś tam czyta, całkiem jak Tatiana jakaś… Rozmawialiśmy potem i mówił mi, że w tym spektaklu dostał od dyrekcji pewne ograniczenia, można było się troszkę ośmielić, ale ogólnie miało być po bożemu. Jednak w jakiejś kolejnej inscenizacji, jeśli takowa będzie, chce rozwinąć tę sprawę bardziej.

No bo rzeczywiście – dlaczego facet ma być pośmiewiskiem (a nawet w pewnym sensie zdrajcą – tradycji) tylko z tego powodu, że nosi „niemiecki frak”? I całkowicie zrozumiałe jest, że dla kogoś zagranicznego to jest bardzo dziwne. A te kontusze, podgolone głowy, wąsy – są jakieś egzotyczne, archaiczne. Jeszcze parę zdań z wywiadu z reżyserem: „Problem z tym, że Polacy mają do okresu sarmackiego specyficzny stosunek. Niektórzy, jak Moniuszko, uważają, że do tego okresu, do jego historii, strojów, należy się odnosić z dumą, inni zaś podkreślają, że nie, że przecież sarmatyzm przegrał”.

A problem kontusza i fraka jest poniekąd esencją treści tej opery (Miecznik w swojej arii opisującej, kto może ubiegać się o jego córki: – Niech mu będzie chęć nieznana lżyć obyczaj stary swój, niech kontusza ni żupana nie zamienia w obcy strój!). W gruncie rzeczy więc uwspółcześnienie tego utworu nie jest możliwe. To nie jest dzieło uniwersalne. Dlatego, mimo wielu istotnych walorów, raczej nie będzie już miało w świecie powodzenia, chyba tylko wśród miłośników egzotyki. Przykre, ale prawdziwe.