Melodia z pojedynczych nut

W najnowszym numerze „Polityki”, a ściślej rzecz biorąc w dodatku „Sztuka życia” otwierającym materiałem jest wywiad z Leszkiem Możdżerem. Nie ja go przeprowadziłam, nawet mi go nie pokazano, co od razu podkreślam, dodając, że nie jestem odpowiedzialna za napisanie nazwiska Jarretta przez jedno t ani Milesa Davisa z e w nazwisku. Ale nie chodziło o sprawy muzyczne, tylko o życiowe, dlatego do takich zadań nie są wysyłani dziennikarze-specjaliści. Mniejsza z tym. Sam wywiad jest nawet dość ciekawy. A dla nas w kontekście niedawnych rozmówek o Preisnerze interesujący będzie następujący fragment:

„- (…) Przyjaźniłeś się przez kilka lat ze Zbigniewem Preisnerem, od niego też się czegoś nauczyłeś?

– Nauczyłem się od niego mnóstwo rzeczy. Umiejętności budowania melodii, która składa się z pojedynczych nut. Jazz ma niestety tendencję do inflacji melodii i wyrzucania całych kaskad dźwięków. U Preisnera natomiast pojedynczy dźwięk ma bardzo duże znaczenie. Nauczyłem się znaczenia ciszy w muzyce, nauczyłem się robić wyśmienite spaghetti i tego, że w mieszkaniu ważne jest dobre oświetlenie, nauczyłem się przyciągać do siebie duże sumy pieniędzy oraz najważniejsze: czego nie należy robić w życiu”.

Pomińmy sprawy kulinarne i merkantylne. Wydaje mi się, że Leszek nie do końca ma rację co do jazzu. „Tendencja do inflacji melodii i wyrzucania całych kaskad dźwięków” to moim zdaniem raczej problem samego Leszka, chociaż tematów mu nie brak. Weźmy taki przykład, albo taki, albo taki, który nie jest zresztą właściwie jazzem (śmieszna ta animka do tego), albo też taki, czyli robota dla Oscara Kaczmarka. Leszek często rzeczywiście ma tendencję do „rzucania kaskadami”, co zresztą jest jedną z cech stanowiącym o uroku jego grania. Kiedyś, mimo pogodnego w sumie nastroju, jak choćby w tych impresjach chopinowskich, widziałam w tych „kaskadach” jakby pewną nerwowość, takie trochę muzyczne ADHD. Potem rzeczywiście nauczył się zwalniać.

To teraz zobaczmy, czego mógł się nauczyć od Preisnera. Przykład taki, taki, albo tematy tzw. van den Budenmayera: ten lub ten. Takie namaszczone nic, ale najważniejsze, że namaszczone, grane lub śpiewane powoli, ze spokojem i z pauzami – Leszek powiedział: „nauczyłem się znaczenia ciszy w muzyce”. Ja te melodie Preisnera od początku widzę jako ilustracje tez z jednej z moich ulubionych książek, Kicz czyli sztuka szczęścia Abrahama A. Molesa: melodia ma być „gładka, krągła, bez dysonansów, tkwiąca często korzeniami w muzyce ludowej”. Jedną z cech muzycznego kiczu może być „dysproporcja między użytymi środkami a obranym tematem czy celem, która praktycznie unicestwia ten cel, na korzyść materialności przekazu (wielka orkiestra dla banalnej melodii, organy dla wykonania jakiejś składanki itd.)” – to przypadek „koncertu dla Europy” i „koncertu van den Budenmayera”.

No tak. Ale co zrobić, jeśli to jest skuteczne. Leszek się tego nauczył. Jednak uważam, że dla jazzu jest niesprawiedliwy. Bo przecież owe „kaskady” to tylko część prawdziwego jazzu, który przecież w dużym stopniu opiera się na standardach. A gdzie są bardziej wyraziste i zwięzłe melodie niż jazzowe standardy?

Teraz miałabym ochotę coś wrzucić, ale po pierwsze wybór jest nadmierny, a po drugie – coś mi zaczął Internet wariować. Może pomożecie?

PS. Zanosi się w najbliższym czasie na parę zlocików. Od piątku do niedzieli rano jestem w Katowicach (PAK-a najprawdopodobniej spotkam na którymś koncercie, inne spotkanka też mile widziane), a potem Wielki Tydzień w Krakowie, gdzie parę osób z pewnością spotkam 😀