Powrót Papy

Haydna gra się zawsze. Ale tylko w pewnym zakresie: symfonie, trochę sonaty fortepianowe, trochę muzyki kameralnej, czasem coś z większych rzeczy, np. oratoria Stworzenie świata czy Pory roku. W tym roku gra się go częściej w związku z 200. rocznicą śmierci, która przypada właśnie dziś. Przypomina się też – i świetnie – wiele dzieł, które zwykle rzadko się słyszy (w Polsce akurat mało, ale np. ostatnio we Wrocławiu wystawiono jednorazowo szerzej nieznaną operę marionetkową Pożar). Oglądamy więc nieco dokładniej oblicze – jak go zwykle postrzegamy – poczciwego Papy, twórcy Zegarowej, Niespodzianki czy Pożegnalnej.

Z tym Haydnem jest tak trochę dziwnie. Ceni się go jako kompozytora, co ugruntował klasycyzm,  był przyjacielem dla Mozarta i mistrzem dla młodego Beethovena. Ale stosunek do jego twórczości bywa bardzo różny. Jedni go nie doceniają, inni – no, nie powiem, że przeceniają, ale chyba trochę demonstracyjnie wynoszą go nawet ponad Mozarta. Oczywiście są i tacy, którzy po prostu go kochają miłością wielką, jak redaktor Dwójki Marcin Majchrowski, który w tym roku jest przeszczęśliwy, bo może w kółko robić audycje o swoim ulubieńcu.

Ja jestem gdzieś pośrodku. Ale lubię Haydna, z przyjemnością grywałam jego sonaty w szkołach (najpierw podstawowej, potem średniej); nawet mam parę dyżurnych kawałków, które lubię sobie (coraz rzadziej już niestety) grać w zawrotnym tempie dla śmiechu, np. ten, ale też np. przypominać sobie zupełnie inne niż typowe pogodne dzieła Papy, Andante con variazioni (druga część w tym wykonaniu tutaj). Doceniam też jego świetną kompozytorską robotę, którą zachwycał się Lutosławski (to właśnie on gdzieś powiedział, że ceni Haydna nawet bardziej niż Mozarta). Tu zwrócił uwagę na ciekawą rzecz: „Wiele nauczyłem się (…) od Haydna, którego muzyka – w szczególności symfonie – stanowi świadectwo wielkiego wyrafinowania w tym, co nazwałbym prowadzeniem słuchacza poprzez dzieło. Haydn był mistrzem w rozkładaniu treści muzycznej w czasie. Zastrzegam się, że słowo ‚treść’ użyte jest tutaj w sensie czysto muzycznym. Znamy wszyscy dobrze sposób, w jaki Haydn buduje w swych symfoniach części środkowe allegra symfonicznego, a więc (…) przetworzenie (…). Często dla przygotowania wejścia nowego tematu czy repryzy pierwszego tematu używa jakiegoś krótkiego motywu, który powtarzany jest wielokrotnie w coraz mniejszych odcinkach, w różnych pozycjach i modulacjach, jakby w zamiarze umyślnego znużenia czy nawet znudzenia słuchacza. Chodzi o to, aby przygotować grunt, wywołać ‚podciśnienie’ dla odbioru czegoś bardzo ważnego z punktu widzenia muzycznej budowy dzieła. Bez tej ‚próżni’ nie można byłoby w całej pełni odebrać tego, co autor w następnym momencie swemu słuchaczowi prezentuje. Jest to klasyczny trik” (Tadeusz Kaczyński, Rozmowy z Witoldem Lutosławskim). Ten trik rozwinął też później Beethoven.

No to trochę przykładów. Tutaj z naszym ulubionym Minkowskim. Tutaj, w finale przedostatniej, bawi się głównym motywem niemal jak Beethoven w Piątej, podobnie tutaj. Do tego, co opisywał Lutosławski, dodam przekorne pauzy i zawieszenia. Nazywano Haydna Papą, ale w jego muzyce do końca było coś dziecięcego.

Może dlatego też byli sobie tak bliscy z Mozartem. Kiedyś tu pisałam przy okazji masońskich inspiracji Mozarta, że wciągnął on do loży zarówno swego ojca, jak właśnie Haydna. Na inicjację zadedykował Haydnowi sześć przepięknych kwartetów, na których napisał długą dedykację rozpoczynającą się włoskimi słowami „Al mio caro amico Haydn”. Ponoć gdy spytano Haydna, co myśli o doprawdy szokującym w owych czasach wstępie do Kwartetu C-dur KV 465, miał powiedzieć: „Jeśli Mozart tak to napisał, to miał ku temu powody”. Cóż, dobrze wiedział, jakie…

A teraz porównajmy ten Mozartowski wstęp z… Chaosem, czyli początkiem Stworzenia świata Haydna. Wiele mają wspólnego – bo też i o coś podobnego chodziło. A Haydn napisał to już kilka lat po śmierci Mozarta…