Mahlera Piąta – symfonia wspak

Podniosłe wydarzenie krakowskie się odbyło. Miłe zaskoczenie: w kościele św.św. Piotra i Pawła organizatorzy ustawili specjalną konstrukcję, która nad orkiestrą przysłaniała wnętrze kopuły i poprawiała akustykę. Zwykle w tym kościele nawet z przodu kiepsko się słyszy, tym razem i ze środka nie było źle. Choć oczywiście pogłosu wyeliminować się nie da. Ale Gergiev, człek doświadczony, dawał tempa, które pozwalały na dokładniejsze wysłyszenie, o co w tej muzyce chodzi.

Najpierw nowe dziełko (krótkie) Pendereckiego, Preludium dla Pokoju. Właściwie to raczej fanfara (czyli TROMBY), z brzmieniami pentatonicznymi, czyli trochę z chińska (kompozytor jest ostatnio zafascynowany Chinami), ale właściwie jakaś dziwna hybryda. Trochę jak muzyka filmowa. Przeleciała, szybko dała o sobie zapomnieć, przytłoczona wielką V Symfonią Mahlera.

To jest taka ludzka historia na odwrót. Zaczyna się marszem żałobnym, ciężkim, pod ołowianymi chmurami, w grubej żałobie, ale jednocześnie sarkastycznym. Przeciwko czemu ten sarkazm – śmierci? ludzkim płonnym życiowym zabiegom? Nie wiadomo. Bernstein w pięknym filmie telewizyjnym o Mahlerze (pokazywanym jeszcze czasem na Mezzo) zwraca uwagę, że Mahler jest jedynym kompozytorem, u którego w każdej symfonii jest marsz żałobny. Czy zaklina w ten sposób śmierć? Marsz z Piątej świetnie pasował do okazji, z jakiej go wykonano. Ale kolejne części coraz bardziej się od niej oddalały. Jakby życie szło do tyłu.

Burzliwa część druga jest obrazem życiowych dramatów i rozdarć. Po nim Scherzo, w rytmie wiedeńskiego laendlera, symbolizuje uciechy życia, które momentami staję się gorzkie. Idziemy jeszcze bardziej do tyłu – Adagietto, romansidło naiwne jak u nastolatka (Mahler przekroczył już wówczas czterdziestkę, ale właśnie zakochał się jak smarkacz w Almie Schinder), po filmie Śmierć w Wenecji juz nieodparcie sie z nim kojarzące. I na koniec wesolutki finał pełen melodii, które brzmią jak dziecięce piosenki – optymizm w szczęśliwym momencie życia (ślub z Almą). Życie toczy się dalej. Ku szczęśliwej przyszłości? Przecież wiemy, że nie.

Gergiev pierwszą część poprowadził powoli, z namaszczeniem, drugą oczywiście szybciej, ale z umiarem, podobnie scherzo i finał. Na sali można byłoby zapewne lepiej docenić brzmienie orkiestry, składającej się z muzyków z orkiestr całego świata. Pozostało docenienie zasięgu, jaki ta orkiestra objęła osobowo: od Brukseli do Sao Paulo, od Dublina do Pekinu, od Tbilisi do Memphis, od Bombaju po Erywań, odTel Awiwu po Sankt Petersburg, od Aten po Cape Town. Imponujące! Z Polski trafiło do tego składu kilka osób: w pierwszych skrzypcach Robert Kabara z Sinfonietty Cracovii, w altówkach Artur Rozmysłowicz z Filharmonii Wrocławskiej, w wiolonczelach dwie członkinie Filharmonii Narodowej Karolina Jaroszewska-Rajewska (spotkało się więc dwoje dawnych członków orkiestry Zimermana) i Angelica Wais, w waltorniach Krzysztof Stenzel z Warszawskiej Opery Kameralnej, a w puzonach Andrzej Sienkiewicz, też z FN.