Od plag do chwały

To był jeden z tych koncertów, po których człowiek wychodzi tak poruszony, że trudno mu gadać, kontaktować z rzeczywistością, robić cokolwiek – musi nadal przeżywać. I to w pełnej euforii. Oczywiście nie jest żadną niespodzianką, że John Eliot Gardiner to mistrz i że jego zespoły cudownie muzykują w idealnej dyscyplinie. Ale i tak zetknięcie się z ich sztuką na żywo za każdym razem budzi zdumienie i pytanie: jak to możliwe, żeby taki aparat wykonawczy działał jak jedna osoba albo jak precyzyjny zegarek szwajcarski? No, jest możliwe. A jeśli i muzyka jest ekspresyjna, jak właśnie oratorium Haendla Izrael w Egipcie, to wrażenie jest tym większe.

A to oratorium szczególne, bo przede wszystkim o żywiołach. Właściwie nie ma tam akcji jako takiej. Zaczyna się od plag egipskich, potem przychodzi przejście przez Morze Czerwone, i w tym momencie właściwie akcja się zatrzymuje, cała druga część to właściwie jedno wielkie dziękczynienie z paroma powrotami do faktu zwycięstwa narodu wybranego nad materią w postaci morskich wód, z woli Najwyższego. Przedstawiane żywioły są skrupulatnie ilustrowane muzyką i możemy tu podziwiać inwencję Haendla, całkowicie zresztą zgodną z panującą wówczas tzw. teorią afektów.

Woda zmieniona w krew faluje w smyczkach. Żaby skaczą w rytmach punktowanych – tu niesamowity popis wokalno-aktorski dał solista-alcista (nie podano żadnych nazwisk- wszyscy soliści to członkowie chóru), bardzo sugestywny w swoim przerażeniu żabami, a także zarazą z wrzodami i pryszczami prześladującą bydło i ludzi. Muchy brzęczą w szybkich biegnikach skrzypiec, grad pada gęstymi, osobnymi dźwiekami. Ciemności egipskie objawiają się znieruchomieniem (wrażenie zupełnie nieprawdopodobne), zabicie pierworodnych – akordami ostrymi jak uderzenia mieczem. Strach w Egipcie wyraża się ściszeniem. No i w końcu wody falujące, płynące, rozstępujące się. Tego się słucha, ale to się widzi!

Co do większości solistów, po prostu nie mam słów. Zwłaszcza dwa soprany w duecie i trzeci – drobna dziewczyna śpiewająca ostatnie solo, solo prorokini Miriam, w taki porywający sposób, że mogłaby obudzić umarłych. Nieźli też byli panowie (zabawny duet basów jako dwóch samców alfa wygłaszających wojowniczy tekst). Chór i orkiestra, jak już powiedziałam, byli idealnie precyzyjni. A Gardiner, który także, jak Herreweghe, dyryguje jak typowy chórmistrz, bez batuty, sugestywnymi ruchami dłoni – kierował tym wszystkim z pamięci.

Co jeszcze może zdarzyć się na tym festiwalu, skoro punkt kulminacyjny był już trzeciego dnia?

PS kasuję, bo już niektualny – obrazek wisi.