Miło było

Data 9.9.99 wyglądała dość upiornie, jakby zaraz wszystko miało się wyzerować. No i wyzerowało się nazajutrz dla – mogę tak powiedzieć – mojego starszego przyjaciela, Tadeusza Kaczyńskiego. To była najbardziej idiotyczna śmierć, jaką sobie można wyobrazić. Otóż Tadeusz wybierał się wygłaszać odczyty w Stanach i dokształcał się z angielskiego na małym wypadzie w Tatry. Jechał jak kto głupi (nie mogę, nie mogę, do dziś jestem na niego wściekła, po dziesięciu latach) po Dolinie Chochołowskiej na rowerze, ze słuchawkami na uszach, wsłuchując się w słówka, i nagle nadział się na kolejkę turystyczną czu-czu, która zresztą kursowała tam prawem kaduka, bez żadnego zezwolenia. Koniec na miejscu, prawie od razu. Zaprzyjaźniony ksiądz, który tam akurat był, a potem żegnał Tadeusza na Powązkach Wojskowych, wspominał, że Tadeusz zdążył jeszcze tylko powiedzieć: „Miło było”. To bardzo podobne do niego, który zawsze szukał stron pozytywnych, czasem nawet wbrew rozsądkowi.

W zalinkowanym życiorysie jest o tym, czym się w życiu zajmował. Ale ja myślę o nim, że najważniejsze, że był po prostu dobrym człowiekiem. Przy tym był bardzo bezpośredni, miał specyficzne poczucie humoru, do końca miał w sobie coś z małego chłopczyka-urwisa. Uwielbiał kalambury (to czasem męcząca cecha), mawiał np. „Czy podjęłaś już diecezję?” albo „Wyglądasz dziś potwornie… chciałem powiedzieć, wytwornie”. Strach było wsiąść do samochodu, który prowadził (a zdarzało mi się to wielokrotnie). Nie zapomnę, jak w stanie wojennym chodził po Starówce z opornikiem, ci z komisariatu na Jezuickiej po prostu musieli go zgarnąć, a miał przy sobie bibułę… Ale kiedy tylko mógł komuś pomóc, był do tego pierwszy.

Miał też bardzo rozwiniętą niemodną cechę: patriotyzm. Ale był to nie „patryjotys”, jak to mawiają niektórzy dzisiejsi „patryjoci”, w tym imiennicy Tadzia (czasami myślę: co też by on przeżywał w ostatnich trzech latach – i tak niemało miewał „przyjemności”, gdy go mylono z Bogusławem K.), tylko patriotyzm autentyczny, przywiązanie do wartości, do kultury, do historii. Bez fetyszyzowania. W założonej przez siebie Filharmonii im. Traugutta zaprowadził taki właśnie etos. Od nacjonalizmu był jak najdalszy. Koncerty FiT zrobiły wiele dobrego, ale z czasem, już za wolności, zaczynały przypominać akademie ku czci i wielu się z nich naśmiewało. On był tego zresztą świadom i mawiał czasem na przykład do mnie: wiem, że ty się z tego śmiejesz, ale jak będziesz miała czas i ochotę, to przyjdź. I czasem przychodziłam, bo w programach zdarzały się bardzo interesujące cymelia w rodzaju polonezów autorstwa Kościuszki czy pieśni napisanej specjalnie dla FiT przez… Pawła Szymańskiego. Niedawno spotkaliśmy się z gronem dawnej FiT, z którym zresztą byłam w przyjaźni (spotykaliśmy się zawsze na Tadeuszowych imieninach), przy okazji wydania pięknego jubileuszowego albumu na ćwierćwiecze. Mamy wiele wspólnych pięknych wspomnień z tych nieciekawych czasów.

To było przypominanie historii, ale nie polityka historyczna. Tadeusz zresztą ideologicznie był po stronie Unii Wolności, chyba nawet do końca był jej członkiem. Kiedy było słynne zebranie założycielskie ROAD-u na Politechnice, wpisaliśmy się tam razem z Tadziem i Bohdanem Pociejem, po czym śmieliśmy się, że pierwszy raz w życiu zapisaliśmy się do partii, i mówiliśmy do siebie „towarzyszko” i „towarzyszu”. Potem Pociej poszedł w prawo, ja się wypisałam z tego, kiedy ROAD zaczął ewoluować w stronę, która mi się niespecjalnie podobała, tylko Tadeusz pozostał.

To, że tyle na siebie brał, nie miało dobrego wpływu na jego działalność muzykologiczną – miał coraz mniej czasu, żeby porządnie się nią zająć. Kiedy po Messiaenie i Panufniku wziął na warsztat Lutosławskiego, nie bardzo mógł się wygrzebać z tej monografii, wyszła tylko pierwsza część, ale widoczny był pośpiech w jej pisaniu. Za to wiele mi opowiadał po swoich wizytach w Fundacji Sachera w Bazylei, gdzie leżą partytury i papiery po Lutosławskim (i nie tylko po nim; powiedział kiedyś: „Widziałem autograf Święta wiosny. Ukląkłem!”). Od niego wiem np., że koncert skrzypcowy dla Anne-Sophie Mutter był już bardzo zaawansowany, ale niestety kompozytor zastrzegł, żeby nie kończyć jego szkiców. Tadeusz opowiadał też o korespondencji Lutosławskiego w kwestiach dobroczynności – nikt nie wiedział (poza beneficjentami), jak bardzo był w tę działalność zaangażowany.

Mogłabym jeszcze długo opowiadać o Tadeuszu, o różnych historyjkach z nim związanych. Np. że zamiast podpisu rysował kaczuszkę i w ogóle pisywał bardzo zabawne dedykacje na swoich książkach. Kompozytorowi litewskiemu Osvaldasowi Balakauskausowi napisał: „Waldkowi Bałakowskiemu – Tadas Kaczinskas”. Zbierał w ogóle kaczuszki, ode mnie też trochę ich dostał, polubiłam też te ptaszory i urządzając się na nowym mieszkaniu w łazience dałam listwę z rudozielonymi kaczuszkami. I mimo wszystko nie przestałam ich lubić.

Kiedy piszę te słowa, odbywa się msza za Tadeusza w Duszpasterstwie Środowisk Twórczych. Nie poszłam. Wolałam w ten sposób powspominać. Tadeusz by zrozumiał.