Miles żyje!

Trzy koncerty jednego wieczoru na warszawskim Torwarze. Łączył je jeden człowiek, z którym współpracowali liderzy wszystkich trzech zespołów: Miles Davis. Ale to były trzy koncerty – trzy kolory, każdy całkiem inny.

Miała być inna kolejność, ale ze względów technicznych stało się tak – i może i lepiej – że pierwszy wystąpił Kwartet Wayne’a Shortera. (Jutro zagra w Poznaniu, a w piątek i sobotę – we Wrocławiu.) To był zupełnie inny koncert – choć w tym samym składzie – niż ten, którego słuchałam parę lat temu w Filharmonii Narodowej. Program został zagrany jednym ciągiem, non stop, jakby to był jeden utwór. A raczej seria najrozmaitszych muzycznych gestów i obrazów, świadomie eklektyczna, za to w zaskakujący sposób zestawiona. Nie dało się w ogóle przewidzieć, w którą stronę to skręci za chwilę. Nie dałoby się też określić dokładnie, w jakim to właściwie było stylu. Imponująca jest kondycja muzyków (każdy wyraziście ukazał swoją osobowość), zwłaszcza lidera, który chodzi z trudem, ale dmucha wciąż fantastycznie! Występ w sumie był bardzo ambitny, wywołał entuzjazm, ale nie dziwiono się, że bisów nie było.

Po przerwie na scenę wyszedł Marcus Miller w kapelusiku, towarzyszyli mu: trębacz Christian Scott, saksofonista Alex Han, Federico Gonzales Pena na keyboardach i rozpędzony Ronald Bruner na perkusji. Grali program Tutu Revisited, nawiązując do pamiętnej płyty Milesa Tutu, na której zagrał z nim właśnie Miller. To był z kolei bardzo ludyczny koncert (kolega zauważył, że w tym występie, odwrotnie niż na poprzednim, wszystko jest przewidywalne), pełen ostrych rytmów i brzmień, jedyny tego wieczoru „z prądem” (gitara elektryczna lidera, keyboardy); ludzi cieszyły zarówno rozpoznawalne tematy, jak radosna energia, z jaką były wykonywane. Ta grupa bisowała, a w ramach bisu lider nieoczekiwanie chwycił za basklarnet, ze świetnym skutkiem.

No i przyszedł moment magii. Na scenę wyszedł 80-letni Jimmy Cobb, ostatni ze składu, który nagrywał Kind of Blue, ze swym zespołem zwanym – jakżeby inaczej – So What. Świetny był trębacz Wallace Roney, chwilami brzmiący naprawdę jak Miles, i pianista Larry Willis, drugi oldboy w zespole, ale „tylko” 67-letni (trzecim był jego równolatek, basista Buster Williams); młodsi od nich saksofoniści Vincent Herring i Javon Jackson byli bardzo sprawni, ale cóż, nie byli to Adderley i Coltrane… Poszedł cały Kind of Blue, wszystkie pięć kawałków, inaczej oczywiście grane niż na płycie, ale dające się rozpoznać; dodany został jeszcze jeden utwór, by po melancholijnych, rozleniwionych Flamenco Sketches był mocny akcent na koniec, i już w samym finale pyszne solo Cobba, który przez cały czas tykał jak zegarek… Mimo wszystko jednak jest w Kind of Blue coś takiego, co wciąga człowieka w całości, przenosi go gdzieś w przestrzeń, w nieznane… I ja odjechałam. Ten skurczybyk Miles wciąż żyje.