Berlińczycy w Azji

Obejrzałam film W poszukiwaniu harmonii. Podróż do Azji, który tu niedawno polecał 60jerzy. Rzeczywiście bardzo interesujący, choć może trochę zbyt pokawałkowany i z nałożonymi na siebie paroma tematami. Jeden – to właśnie owa podróż Filharmoników Berlińskich do Azji, która miała miejsce w zeszłym roku. Miałam szczęście dostać na warszawskim ich koncercie płytę Trip to Asia ufundowaną przez stałego sponsora orkiestry, Deutsche Bank, zawierającą dzieła wykonywane na tym tournee: Życie bohatera Richarda Straussa i Asyla Thomasa Adesa (nie ma tu trzeciego utworu z programu, Eroiki Beethovena). Filharmonicy odwiedzili wówczas Pekin, Seul, Szanghaj, Hongkong, Tajpej, a na końcu Tokio. Wszędzie przepełnione sale (w Tajpej tłumy także na zewnątrz przed telebimem), wszędzie euforia i słuchanie w nieprawdopodobnym skupieniu, wyłapanym przez kamerzystów. Trochę trudów podróży od kuchni, jet lag, życie hotelowe, po kilku dniach zmęczenie towarzystwem i znów mobilizacja na kolejnym koncercie.

Drugi temat – to zwierzenia 25 muzyków na temat życia w orkiestrze. Zwierzenia czasem przejmujące. Zaskoczyło mnie, że aż tylu uważało się w dzieciństwie za odmieńców, za nieudaczników, za niekochanych. Gra w jednej z najlepszych orkiestr świata kompensuje im te niegdysiejsze kompleksy, dziś mogą już czuć się kochani. Mówią o sobie ludzie w różnym wieku i z różnych kręgów: od młodziutkich instrumentalistów na okresie próbnym czy najmłodszego w zespole, zaledwie dwudziestoparoletniego kontrabasisty Edisona Ruiza (wychowanek wenezuelskiego El Sistema), po ludzi starszych, zbliżających się do emerytury, którzy z niepokojem oczekują dnia, kiedy zostanie im odebrany kawałek siebie. Z paru polskich muzyków wypowiada się tu jeden i jest nim oczywiście koncertmistrz Daniel Stabrawa.

Połączenie indywidualności i samotności artysty z koniecznością znalezienia się w zespole, presja tradycji ukształtowanej przez długoletnią historię orkiestry (dobrze, że już skończyły się te czasy, że nie przyjmowano kobiet), czynniki łączące i dzielące poszczególnych ludzi – wszystkie te opowieści przeplatają się z krajobrazami miast, z dniem dzisiejszym Azji, któremu towarzyszy muzyka Simona Stockhausena. Trochę to wszystko przegadane, ale wejście w tak doskonały zespół i dostrzeżenie, że w nim też grają ludzie z problemami i kompleksami, ale zarazem utalentowani – jest mimo wszystko fascynujące. W kinie „Muranów” film grany jest jeszcze za tydzień. Potem – DVD. Film Rytm to jest to był może spójniejszy, ale ten jest co najmniej równie ciekawy.