Berlińczycy w Azji
Obejrzałam film W poszukiwaniu harmonii. Podróż do Azji, który tu niedawno polecał 60jerzy. Rzeczywiście bardzo interesujący, choć może trochę zbyt pokawałkowany i z nałożonymi na siebie paroma tematami. Jeden – to właśnie owa podróż Filharmoników Berlińskich do Azji, która miała miejsce w zeszłym roku. Miałam szczęście dostać na warszawskim ich koncercie płytę Trip to Asia ufundowaną przez stałego sponsora orkiestry, Deutsche Bank, zawierającą dzieła wykonywane na tym tournee: Życie bohatera Richarda Straussa i Asyla Thomasa Adesa (nie ma tu trzeciego utworu z programu, Eroiki Beethovena). Filharmonicy odwiedzili wówczas Pekin, Seul, Szanghaj, Hongkong, Tajpej, a na końcu Tokio. Wszędzie przepełnione sale (w Tajpej tłumy także na zewnątrz przed telebimem), wszędzie euforia i słuchanie w nieprawdopodobnym skupieniu, wyłapanym przez kamerzystów. Trochę trudów podróży od kuchni, jet lag, życie hotelowe, po kilku dniach zmęczenie towarzystwem i znów mobilizacja na kolejnym koncercie.
Drugi temat – to zwierzenia 25 muzyków na temat życia w orkiestrze. Zwierzenia czasem przejmujące. Zaskoczyło mnie, że aż tylu uważało się w dzieciństwie za odmieńców, za nieudaczników, za niekochanych. Gra w jednej z najlepszych orkiestr świata kompensuje im te niegdysiejsze kompleksy, dziś mogą już czuć się kochani. Mówią o sobie ludzie w różnym wieku i z różnych kręgów: od młodziutkich instrumentalistów na okresie próbnym czy najmłodszego w zespole, zaledwie dwudziestoparoletniego kontrabasisty Edisona Ruiza (wychowanek wenezuelskiego El Sistema), po ludzi starszych, zbliżających się do emerytury, którzy z niepokojem oczekują dnia, kiedy zostanie im odebrany kawałek siebie. Z paru polskich muzyków wypowiada się tu jeden i jest nim oczywiście koncertmistrz Daniel Stabrawa.
Połączenie indywidualności i samotności artysty z koniecznością znalezienia się w zespole, presja tradycji ukształtowanej przez długoletnią historię orkiestry (dobrze, że już skończyły się te czasy, że nie przyjmowano kobiet), czynniki łączące i dzielące poszczególnych ludzi – wszystkie te opowieści przeplatają się z krajobrazami miast, z dniem dzisiejszym Azji, któremu towarzyszy muzyka Simona Stockhausena. Trochę to wszystko przegadane, ale wejście w tak doskonały zespół i dostrzeżenie, że w nim też grają ludzie z problemami i kompleksami, ale zarazem utalentowani – jest mimo wszystko fascynujące. W kinie „Muranów” film grany jest jeszcze za tydzień. Potem – DVD. Film Rytm to jest to był może spójniejszy, ale ten jest co najmniej równie ciekawy.
Komentarze
Pobutka (ani chińska, ani jakaś orkiestrowa nawet, nawet nie przegadana… od biedy z Filharmonikami Berlińskimi może ją łączyć język niemiecki…)
Zwierzenia przed kamerą, z której potem w świat cały… Jakoś mnie to określenie nie przekonuje.
Bo my, zwykli ludzie, jesteśmy kameralni i nie lubimy publicznie o sobie opowiadać 😉 A jak już ktoś jest osobą publiczną, to mu to trochę łatwiej przychodzi. Choć widać, że niektórzy mówią jakby z większym trudem, musieli się do obecności kamery przyzwyczaić.
Ha, ha 😆
http://miasta.gazeta.pl/krakow/1,35796,7256033,Jak_drwal_przy_Chopinie.html
No jak te emocje i subtelności niezapisane w nutach to jak miał zagrać…? 🙄
Freudem zapachniało:
(Zaskoczyło mnie, że aż tylu uważało się w dzieciństwie za odmieńców, za nieudaczników, za niekochanych. Gra w jednej z najlepszych orkiestr świata kompensuje im te niegdysiejsze kompleksy, dziś mogą już czuć się kochani.) 😉
A ja ostatnio poszedłem za głosem Pani Kierowniczki i słucham ostatniego Jarretta. Jakoś mi się dosłuchac nie udaje, bo zasypiam ze słuchawkami na uszach…
Te emocje są zapisane nie w nutach tylko pomiędzy nutami analogicznie do niewidocznego tekstu zapisanego między wierszami.
Aktor czytający powieść lub wiersz wyraża te emocje zapisane między wierszami i wówczas odbieramu z utworu więcej niż czytając sami, jeżeli nie jesteśmy w stanie nic między wierszami wyczytać. Muzyk również otwiera przed nami doznania, których z nut wyczytac nie umiemy.
Koniec i bomba
Była taka myśl nieuczesana Leca: „Nie czytaj na głos między wierszami” 😉
Nie czesz między zębami 🙄 😯
Była myśl nieuczesana.
Zaciągnęli do fryzjera.
Wyszła jakś ulizana,
no i jak wygląda teraz?
Poczytałem szybciuteńko, co w poprzednich dniach napisano. Pewnie, że secesja barcelońska jest w naszym pojęciu kiczowata. Ale w tamtym otoczeniu jest dla mnie akceptowalna. Poza tym to często kicz w dobrym guście, niby sprzeczność sama w sobie. Ale artysta świadomie przekracza przyjęte reguły dobrego smaku i wychodzi dzieło. To samo można powiedzieć o Sagrada Familia. Jest to wariactwo pod prawie każdym możliwym względem począwszy od koncepcji funkcjonalno-uzytkowej. Wydając tyle pieniędzy, ile dotychczasowa budowa pochłonęła i ile jeszcze pochłonie, wypadałoby dostać coś, co służy do czegokolwiek poza podziwianiem.
Ale ile osób przyjeżdża do Barcelony głównie po to, żeby tę budowlę obejrzeć. Teraz, gdy budowla nabrała więcej koloru, przyjeżdżają powtórnie. W sumie te pieniądze przynajmniej częściowo zwracają się miastu i jego mieszkańcom.
Dla Kota Mordechaja jest to szkaradztwo, dla innych coś frapującego. Nie wiem, czy ktoś nazywa tę budowelę piękną, ale na każdym robi wrażenie, nawet, jeśli jest to wrażenie zdecydowanie negatywne. W wielu osobach jedbnak wzbudza podziw. W tym w wielu znanych z wysokiej wrażliwości artystycznej.
Wysoka wrażliwość artystyczna jest także udziałem wielu muzyków, chyba większości, jak sądzę. A trudno o wysoką wrażliwość muzyczną bez ogólnej wrażliwości. To może wyjaśniać, dlaczego tak wielu muzyków czuło się niekochanych w dzieciństwie. Wrażliwość pozwala na wiele dodatkowych doznań pozytywnych, ale także i więcej bólu dostarcza.
Bobik trochę się podłożył z tą klasyką, ale coś w tym jest, że czasami chciałoby się obejrzeć coś tak, jak zostało napisane. Czy taki spektakl musi być nudny? Uważam, że nie. Tylko nie można z góry zakładać, że to musi być klasyczne. Trzeba miec jakąś wizję spektaklu i dobrze ją zrealizować. Ale pomysł na granie Poskromienia złośnicy pod wodą lub Wujaszka Wani na dachu w ogóle nie jest pomysłem tylko wymysłem. Dla mnie wizja polega na jakimś rozumieniu postępowania bohaterów a nie na ubraniu aktorów w kufajki lub rozebraniu do naga.
Takie pomysły/wymysły mają sens tylko wówczas, gdy z koncepcji postaci wynikają. We wrocławskiej Sprawie Dantona aktorzy poruszający się w kartonach nie rażą, bo to z wyrażanymi przez nich ideami współgra.
Nawiasem mówiąc oglądałem kilka dzieł Czechowa wystawionych absolutnie klasycznie i się nie nudziłem. Ale reżyserzy dobrze dobrali aktorów i wiedzieli, co chcą pokazać. I to chyba cała tajemnica. Gdyby chcieli tylko zrobić spektakl absolutnie klasyczny i nie mieli nic do powiedzenia, na pewno byłyby to koszmarne nudy. Dlatego pomysł teatru, który wystawiałby wszystko „klasycznie” jest bardzo trudna do pomyślnego urzeczywistnienia.
Nikt się nie podłożył, Stanisławie. To był głos w dyskusji, z którego wynika, że udziwnień coraz więcej a coraz mniej inscenizacji „kanonicznych”. W końcu punktem odniesienia dla widzów coś musi być i nietrudno sobie wyobrazić pokolenie, które wykarmione na Warlikowskich, pójdzie kiedyś na kanoniczną wersję i dozna szoku…
Dobry ten Lec. Analogicznie można powiedzieć „nie graj między nutami”. Żarty, żartami, ale dawno nie słuchałem Pogorelića choćby z radia czy płyty i nie wiem, czy to wszystko prawda, co w recenzji napisano.
Z października ubiegłego roku były recenzje fatalne, ale czytałem też opinie niemal entuzjastyczne. Pani Kierowniczka podała nam recenzję roześmiana, ale nie wiem, czy śmiech był z artysty czy recenzenta.
Nie spodziewałem się po Zeenie takiej zachowawczej postawy. Ale z mojej wypowiedzi też tęsknota za klasyką, tylko dobrze zrobioną, chyba wynika.
Bo zeen jest w środku klasycznym konserwatystą, tylko się maskuje… 😆
Roześmiałam się właściwie z całokształtu. No i z tego, że wyszło na moje („smutny koniec legendy„)…
Nie, żebym miał coś przeciw zachowawczej postawie – wszystko zależy od tego kiedy i w jakiej sprawie – ale dalibóg ja stanąłem tylko w obronie głosu w dyskusji…
Ale rzeczywiście w wielu sprawach jestem konserwatystą: kobiety, wino, śpiew…
Bo postępowcy to: rum, męska załoga łajby i pokrzykiwania bosmana. I tak po morzach i oceanach do Macao…
Bobika przede mną bronić nie trzeba, nie robię Mu krzywdy. Miły szczeniak i niegłupi.
A kobieta, wino i śpiew, owszem. Nic przeciwko.
Rozpasałem się dziś pisaniną, ale już czas wrócic do roboty na dobre. Pozdrawiam Wszystkich
Pobuszowałam trochę na stronie filmu. Jest nawet blog z okresu jego powstawania. Są nawet próby dydaktycznego opracowania, zresztą sekwencje tego filmu (a może i w całości, jeszcze nie wiem) b. dobrze się b. nadawały na zajęcia 😉 Widzę, że szybko mnie ten temat nie wypuści. Simon Rattle mówi w pewnym momencie: „Gdy tylko pomyślisz, że chodzi o ciebie, masz problem. Kiedy nie wierzysz, że muzyka jest najważniejsza, masz problem.” Mnie się zdaje, że w zespołach to jest ciągłe balansowanie między „muzyka jest najważniejsza” a „tu chodzi o mnie”, właśnie balansowanie „w poszukiwaniu harmonii”. I ciągłe przechyły to w jedną to w drugą stronę.
Ja się chętnie jeszcze kilka razy podłożę, jeżeli dzięki temu będziemy rozmawiać na interesujący mnie temat. 😆
A obrona klasyki nie wydaje mi się zachowawczością, bo przecież nigdzie nie powiedziałem, że niekanonicznych przedstawień ma nie być. Moje intencje w gruncie rzeczy zeen o 10.59 dobrze podsumował, ale ja bym to jeszcze trochę rozszerzył. Chodzi mi o pewną ogólniejszą tendencję rugowania klasyki, nie tylko w dziedzinie teatralno-operowej. Np. dyskusje, czy potrzebna ona w lekturach szkolnych, itd.
Możliwość obejrzenia (mniej lub bardziej) kanonicznych wersji przedstawień, czy w ogóle dostęp do wszelkiej klasyki, ma według mnie bardzo istotną funkcję edukacyjną. Dość trudno mi wyobrazić sobie np. edukację literacką przy pomocy wyłącznie pozycji z listy bestsellerów. To samo dotyczy „branży przedstawienniczej”. Gdzieś ta klasyka, również jak chodzi o formułę wystawiania, nie tylko dobór dzieł, powinna być do obejrzenia (na DVD to nie to samo).
To wcale nie znaczy, że muszą to być wersje nudne jak flaki z olejem i bez najmniejszych odstępstw od raz ustalonego kanonu. Ale takie, gdzie para idzie raczej w perfekcję i wierność dziełu/autorowi, a nie w rozdymanie ego reżysera.
Ale broniąc jakiej takiej obecności klasyki i dostępu do niej, równocześnie będę ostatnim, który powie, że w ogóle nie wolno jej ruszać, uwspółcześniać, czy przedstawiać jej własnych wersji. Niechże będzie i to, i to. Panu Bogu świeczka… 😉
Stanisławie, ani przez moment nie pomyślałem, że mi chcesz zrobić krzywdę. 🙂 Rozmawiamy tylko i na szczęście nie wszyscy mają takie samo zdanie. 😉
To co uwazamy dzis za kanoniczne czy akademickie czesto nie jest ani kanoniczne, ani akademickie. Bo jak mozna kanonicznie wystawic np Trojanki Eurypidesa, Hamleta czy commedie dell’arte? Wystawiamy wiec je najczesciej tak jak dyktowal kanon XVIII-wieczny, kiedy budowano w Europie teatry takie jakie dzis znamy – otoczona scianami z trzech stron scena, kulisy z lewej i prawej, rampa, niewidoczna orkiestra pod scena, loze, widownia.
Mozna oczywiscie powolac sie na proby wystawiania sztuk w takiej przestrzeni teatralnej, dla ktorej zostaly one napisane – New Globe w Londynie – uroczy niewielki teatr zbudowany i zagospodarowany tak, aby maksymalnie przypominal scene elzbietanska (jedna sciana, pod golym niebem, zadnych dekoracji, widownia siedzi i stoi) lub olsniewajace wystawienie Hamleta widziane przed laty wlasnie we wspomnianym nowojorskim Circle in the Square, gdzie absolutnie wszystkie role byly obsadzone przez mezczyzn lub mlodych chlopcow, tak jak za czasow Szekspira. Albo – najlepsze co widzialam w zyciu w teatrze – spektacle Anrdeia Serbana z greckiej klasyki z fenomenalna Priscilla Smith w rolach Hekuby, Medei, Antygony – z uzyciem „prymitywnych” dawnych instrumentow, scena oswietlona pochodniami, widownia siedzaca wokol, maski, chor. Czy byly to spektakle kanoniczne czy akademickie? Z cala pewnoscia nie. Bo odwolywaly sie maksymalnie do wspoleczesnej wyobrazni, wiedzy o swiecie, nawiazujace do wspolczesnych wydarzen i doswiadczen pokolenia wspoleczesnej widowni, odwolujace sie takze do wspolczesnej dramaturgii i teatralnych trendow.
Zastanawianie jakie elementy w tych spektaklach byly kanoniczne, a jakie wspolczesne byloby troche bez sensu. Bo i tak najwazniejszy teatr powstaje w glowie widza, ktory to oglada,
Uswiadomil mi to kiedys w rozmowie Andrei Serban, kiedy zapytalam jak technicznie osiagnal efekt, ze Hekuba spada ze skaly w ciagu wlokacych sie jak na zwolnionym filmie kilku sekund. I wtedy okazalo sie, ze wcale nie- ze ta scena spadania (czyli zsuwania sie aktorki po rowni pochylej) trwa krocej niz jedna sekunda. A przeciez ogladalam to cztery razy! Moglabym przysiac!
Zgadzam się z tym, że kanoniczność w teatrze jest w dużej mierze kwestią umowną. Ale jednak chyba nietrudno wyczuć, czym różni się wystawienie Eurypidesa czy Szekspira choćby w kostiumach i wnętrzach z epoki, od zafundowania aktorom strojów płetwonurka czy kaftanów bezpieczeństwa, a scenie białych kafelków bądź ekranów telewizyjnych.
Owszem, teatr tworzy się w głowie widza, ale na pewno inaczej tworzy go widz, który już widział przedstawienie tradycyjne, klasyczne, czy jak go tam zwał, a teraz może porównać, co wynika z umieszczenia sztuki w szpitalu wariatów, niż ten, który nawet nie ma pojęcia, że książę duński nie zawsze był rockmanem. 😉
To Prince jest Duńczykiem? 😯 Się człowiek dowiaduje…
http://www.youtube.com/watch?v=OyjiKHtJrrM&feature=related
Tu znalazlam kawalatko z greckiej Trylogii Serbana, wystawionej ponownie w La Mamie (z Priscilla) 12 lat pozniej po tym jak ja to ogladalam (w 1974 r.) . Kopnelam sie w poprzednim wpisoe – trzecia sztuka grecka to byla Elektra, nie Antygona. A w tym kawalki jeszcze ladnie mowi na samym koncu o Serbanie Ellen Stewart, zalozycielka teatru.
Takim jednym wielkim powrotem do źródeł jest historycznie poinformowane wykonawstwo muzyki dawnej i jest to powrót z wielkim powodzeniem! Muzyka odwdzięcza się w niewyobrażalny czasem sposób za stworzenie jej warunków możliwie podobnych do tych, dla jakich została napisana. O ile traktujemy te warunki jako środek, adekwatny, pomocny, ale tylko środek artystycznej wypowiedzi. Bo i tak chodzi o to, na ile ktoś ma coś do powiedzenia. Jeśli nie ma lub ma niewiele, to zostaje nudne muzeum. Czy podobnie nie jest z teatrem? Mnie się czasem te na siłe uwspółcześniane, łopatologiczne przedstawienia kojarzą z graniem Bacha już nawet nie przez wielką orkiestrę symfoniczną, ale przez zespół keybordów…
No, dokładnie o to mi chodzi, Beato. Nie żeby zamknąć cokolwiek w gablotkach, tylko żeby z szacunkiem i czułością sięgać do źródeł. 🙂
No i o to też, żeby dobrze opanować warsztat, zanim się zacznie udziwniać. Studenci ASP, którzy mają problem z rysunkiem, ale z radością smarują płótna na czarno, by postawić na nim później małą czerwoną kropkę, nie są takim rzadkim zjawiskiem. Reżyser też powinien umieć opowiedzieć sprawnie historię, zanim zacznie epatować swoimi wizjami. To jest problem, który trochę zahacza o naszą dyskusję o rozwoju kreatywności u dzieci – czasem przydałoby się nieco mniej kreatywności, a więcej dobrego rzemiosła.
I tu wracamy do merituma 😉 Bo problem muzyka orkiestrowego w zespole takiej jakości jak Filharmonicy Berlińscy polega też wyważeniu: kreatywność a rzemiosło. Wydawałoby się, że przede wszystkim fantastyczne rzemiosło. Ale jednak w takie granie trzeba kawał własnej duszy włożyć. Tyle że pod dyktat dyrygenta. Trudne to…
A co do teatru, to metafora z graniem Bacha w zespole keyboardów jest niestety bardzo trafna 🙁
Gdybyż to była tylko metafora… Kiedyś w czeluściach internetu znalazłem film z wykonu „Mieszczanina szlachcicem”, teraz już nie pamiętam gdzie. Scenografia składała się z drabiny i porozwieszanych wszędzie kolorowych gaci – trudno, takie ich zbójeckie prawo. Ale muzykę pana Lully za to puszczali nawet nie z parapetu, a z pliku midi przez nie najdroższe oprogramowanie, w każdym razie przez Finale wychodziło mi dużo lepiej 🙂
W sprawie Pogorelica – czy w Krakowie była owacja na stojąco, ciekawy jestem? Chyba była, no nie? 😉
Kolega, z którym dziś rozmawiałam, a który tam był (potwierdził mi zresztą, że to była klęska), mówi, że owacja była, a nawet doszło do bisu, czyli powtórzenia wolnej części 😯
Lully na jednym keyboardzie 😉 😆
http://www.youtube.com/watch?v=FTcoCEGfrCQ&feature=related
Śliczne. Zaśpiewałem „jak dobrze mi w pozycji tej, w pooooozycji horyzontalnej” i pasowało!
A tu coś podobnego zrobili z pana Purcella, za co będą się smażyć w piekle:
http://www.youtube.com/watch?v=T2pKa0fRtvM
Przepraszam za te kody, nie znam się na blogach, to za proste dla mnie 🙂
Już poprawiłam 🙂 Żadnych kodów się nie wstawia, po prostu wrzuca się sam link oddzielając spacją od tekstu.
Co się ludziom ostatnio porobiło z tą owacją na stojąco? 😯 Uważają, że na siedząco nie wypada klaskać? To a propos Pogo w Krakowie oczywiście
Też nie wiem, skąd się to wzięło. Są zwolennicy teorii, że zaczęła na swoich festiwalach pani Penderecka 😉
Ha! I poszło pod strzechy 😉 Ileż teraz trzeba mieć cywilnej odwagi, żeby się NIE podnieść z miejsca
Ja się staram nie poddawać psychozie, ale czasem to naprawdę jest trudne… 😆
Jak mnie powala, to siedzę.
Pobutka!
PS.
Co do owacji na stojąco… to zawsze funkcja kilku czynników: sławy, twardości siedzisk, oczekiwań, cen biletów, itp.
Jak się długo siedzi, to chce się nogi wyprostować. Może dlatego? 🙄 Albo na stojąco łatwiej się obudzić?
Bobiku, jakbyś przeczytał, co napisałem, raczej doszedłbyś do wniosku, że nasze opinie na temat klasyki są bardzo bliskie sobie. Ale cały temat jest nadzwyczaj skomplikowany. Helena nie wszystko uwzględniła. Klasyczne wystawienie tragedii greckiej to także sprawa języka. Kto zrozumie starogrecki. Niektórzy absolwenci angielskich uniwersytetów, które (przynajmniej jeszcze kilkanaście lat temu) uczyły tego języka nawet na kierunkach technicznych w ramach przedmiotów do wyboru.
Można zadac sobie pytanie, czy trzeba znać język, jeżeli zna się tekst we własnym języku prawie na pamięć i właściwie odczytuje poszczególne sceny. Można być pewnym, która to scena, jeżeli reżyser nie dokonuje żadnych cięć, co jest kolejną kwestią wystawienia kanonicznego. Tak się często oglada spektakle na festiwalach teatralnych. Ale przyjęcie takiej zasady jako reguły sprowadza klasykę teatralną do absurdu.
Kolejny problem – dla kogo wystawia się dramat. Dla publiczności, która ma w ten sposób zapoznać się z klasycznym utworem, czy dla kolegów z branży i krytyków. Zapewne dla każdego po trochu z naciskiem na kolegów z branży. I jak trafić równocześnie w oczekiwania publiczności określonej powyżej i publiczności zaprawionej przez lata w oglądaniu różnych spektakli, która chciałaby zobaczyć coś odkrywczego. Według mnie jedyna recepta to nie celowanie w określonego widza tylko właściwe dla zespołu i swojego czasu odczytanie utworu i konsekwentna realizacja. Kto chce zadziwić, produkuje dziwadło. Kto chce pokazać, jak to się wystawiało albo powinno klasycznie wystawiać, zanudza.
Jakiś czas temu BBC przybliżało komedie Szekspira przeniesione do współczesności. Niektóre próby były bardzo udane. Ale w gruncie rzeczy przeniesienie w czasie prawie niczego nie zmieniło. Tylko, że to chyba zasługa ponadczasowości dramaturga.
Owacja na stojąco należy się wirtuozowi jak psu zupa niezależnie od aktualnej formy. Miał osiągnięcia, więc ma wielbicieli. A parę wpadek niewiele ma do rzeczy. Czytałem o publiczności na koncercie Pogorelicha, na który biletów zabrakło długo przed imprezą. przypomina mi to inne koncerty, na które docierali głównie ci, którzy powinni się pokazywać, gdzie należy. Pogorelić zmienił kolejność utworów.
Zamiast pojedyńczego preludium zagrał na początek sonatę i po pierwszej części rozległy się brawa, bo publiczność się nie zorientowała. Na forum Wyborczej z tego koncertu (chyba nieco ponad rok temu – w październiku) było sprawozdanie bardzo pochlebne dla wirtuoza, a miażdżące dla publiczności. http://forum.gazeta.pl/forum/w,10242,86447402,86447402,Pogorelic_reaktywacja_26_10_2008.html
wszystko pokręciłem. Miała byc kolejność 1. Sonata, 2. Nokturn. Było odwrotnie.
Bo podobno ten październikowy występ był lepszy. W sierpniu ewidentnie zapomniał wziąć jakichś leków 🙁 A jak było teraz w Krakowie, też wiem tylko z drugiej ręki.
Widzę, że Helena przekonała PK co do przyczyny dziwnych zachowań wirtuoza. Pewnie ma rację. Swoją drogą szkoda. Niektórzy twierdzą, że wszyscy naprawdę wielcy aryści mają jakieś aberacje, ale mnie to nie przekonuje. Na pewno mają pewne cechy nienaturalnie rozwinięte, ale w kierunku twórczym. Brak zrozumienia dla szczegółów życia codziennego wynika z pochłonięcia innymi sprawami. Historia zna jednak przypadki znakomitych artystów bardzo zorganizowanych i systematycznych.
Stanisławie, mnie nie musiała przekonywać Helena, ja sama wtedy widziałam, co się działo, a od kolegów wiem, jak wyglądała próba. To naprawdę było bardzo przykre wydarzenie. I rzeczywiście jak potem przyjechał właśnie z owym kolejnym koncertem oraz z kursem, to był w lepszej formie, jak twierdzą… Ja nie poszłam, bo stwierdziłam, że nie będę się znów katować, i teraz żałuję, bo miałabym swoje zdanie. Ale też pamiętam jego recital sprzed pewnego czasu, pierwszy po długiej przerwie, i pamiętam, że mnie rozzłościł grając wszystko na odwrót i na dodatek śmiertelnie nudno, choć do strony technicznej tamtego występu nie mogłabym się przyczepić. W sierpniu nawet strona techniczna szwankowała.
Byłam na zeszłorocznym recitalu Pogorelicha. Nie mam porównania, bo z kolei nie byłam na jego koncercie w ramach ChiJE. Recital nie był zły. Był co najmniej ciekawy. Odniosłam jednak wrażenie, że mam do czynieniea z człowiekiem bardzo chorym. Dlatego nie przyszło mi do głowy czepianie się o to, że wspierał się nutami. Interpretacja zawsze podlega dyskusji, komuś może się podobać, komuś nie, ale ważne, żeby artysta przekonał publiczność, że utwór przemyślał, że znalazł w nim coś szczególnego, co chciałby właśnie przekazać. Mnie przekonał. Przynajmniej w sonacie Chopina.
Akurat nuty to najmniejszy problem – jest wręcz taka moda. Richter w ostatnich swoich czasach też trzymał nuty na pulpicie.
Ciekawe swoją drogą, ile w tym mody, a ile najzwyklejszych w świecie problemów z pamięcią na stare (czy też nie najzdrowsze) lata.
U Richtera pewnie raczej było to drugie… Ale nie widziałam, żeby te problemy dawały o sobie znać – widziałam dwa takie jego koncerty, w filharmonii i w Studiu S-1 (jeszcze nie im. Lutosławskiego, bo to były same początki). Światło było w połowie przyciemnione, a nad nutami świeciła się latarenka. To zresztą dodawało niesamowitego nastroju. Niezapomniane były te koncerty. Zresztą i inne, dawniejsze, ale inaczej.
Dobry wieczór. Chyba odważę się zakłócić ciszę na morzu 🙂
Byłam dziś na Minkowskim i Sinfonii Varsovii. Przyjęłam taką dawkę Beethovena (II i V symfonia), że muszę to jakoś odreagować, może sie nawet nieco wyzłośliwić 😉
Na szczęście w programie, poza Beciem, znalazł się koncert wiolonczelowy Greifa (z Henri Demarquettem jako solistą), które to dzieło słyszałam po raz pierwszy i wywarło na mnie bardzo pozytywne wrażenie.
Można by zadać pytania ogólne – dlaczego tyle Beethovena, po co w ogóle Beethoven, skoro napisano tyle innych utworów na orkiestrę, skąd pomysł, żeby zestawić Greifa z II symfonią w tej samej części koncertu? Może mi światlejsi bywalcy blogosfery wytłumaczą, skąd ten miszmasz, bo sama wpaść na to nie mogę. Według mnie, zupełnie od czapy i bez sensu, jednak dopuszczam taką możliwość, że po prostu o czymś nie wiem 😉
Na Minkowskiego przy pracy zawsze miło jest popatrzeć, choć odniosłam wrażenie, że przy pracy to on był podczas Greifa, a te Beciowe symfonie to był raczej taki show.
Po zadaniu pytań ogólnych, pozostaje zadać pytanie fundamentalne – dlaczego one klaskajom między częściami. Byłoby to jednak zwyczajne czepianie się, ponieważ powiało optymizmem po pierwszej przeklaskanej symfonii. Otóż koncertu Greifa ani zagranej na koniec V, nikt już nie przerywał. Czyli z koncertu została dziś wyniesiona jakaś wiedza, co się chwali.
Zawsze tak jest 😆
Beata też miała być na tym koncercie, może da głos 😀
Drodzy Państwo, cieszę się bardzo, że jeszcze jest w Polsce miejsce, gdzie prowadzi się poważną, zrównoważoną dyskusję na temat reżyserskich ekscesów, i gdzie się to robi przy użyciu argumentów, a nie wyzwisk i insynuacji. Brawo.
Parę drobiazgów. Pod koniec lat 70. Brook i Strehler – takie tam, przebrzmiałe sławy, jak by powiedział pewien bardzo modny dzisiaj reżyser operowy – zrobili prawie jednocześnie Wiśniowy Sad. Widziałem oba przedstawienia, kompletnie do siebie niepodobne. Oba genialne i oba, że tak powiem, „kanoniczne”: dające się bez trudu rozpoznać jako Wiśniowy sad. Znakomity, nieco wcześniejszy spektakl Jarockiego w Krakowie też był całkiem inny, i równie wspaniały. Kilka lat później Stein zrobił legendarne Trzy siostry. Z tamtymi trzema nie miał nic wspólnego, ale to znów był Czechow. Bo Czechowów, Szekspirów, Molierów jest tylu, ilu się tylko zechce, byle spełnić fundamentalną zasadę: chcesz mieć dzieło sztuki, zaangażuj artystę.
Pani Helena wspomniała o Globie. Od trzynastu lat jest to jedno z najżywszych centrów teatralnych Londynu, gdzie gra się Szekspira na „jego” scenie (po pięć-sześć premier w każdym letnim sezonie, nie licząc sztuk współczesnych, zamawianych specjalnie dla niej), ale za każdym razem inaczej. Co nie przeszkodziło pani Joannie Derkaczew napisać parę tygodni temu w Wysokich Obcasach, że teatr ten jest „niemal nieużywaną makietą i skansenem”. Pytanie, czy pani Derkaczew nie wie, czy też wie i świadomie wprowadza w błąd Czytelników.
Zauważcie, że reżyseria, a szczególnie reżyseria operowa, to jedyna dziedzina szeroko pojętej odtwórczości, gdzie toleruje się takie awanturnictwo, gorzej : „taką sztukę popieramy”, jak by powiedział Zenon Kliszko. Wyobraźcie sobie, że pianista lub dyrygent w ten sposób „odczytują na nowo” Beethovena czy Czajkowskiego. Wylecieliby za drzwi. Ale kiedy pan Peter Konwitschny masakruje Salome, jak niedawno w Amsterdamie, to mało kto się odważy odgwizdać faula.
Zdjęcia z tego arcydzieła można obejrzeć tu: http://www.facebook.com/photo.php?pid=2763521&id=57162423443
Ale też dlatego muzycy stracili władzę w teatrach operowych. Właśnie przedłużono do 2015 roku mandat Stephane’a Lissnera w La Scali. Odkąd objął on dyrekcję tego teatru, nie ma tam kierownika muzycznego, jak go nie było w Operze Paryskiej przez dwie kolejne dyrekcje. Tym samym La Scala nie będzie go miała przez następne sześć lat.
A przez sześć lat dużo się może wydarzyć.
Pozdrowienia serdeczne
PK
No, brzmi to dość przerażająco. W miejscu emblematycznym dla opery żeby nie było szefa muzycznego, to jakaś paranoja doprawdy 😯
Dzień dobry,
to może ja odważę się jednak dorzucić moje trzy grosze na temat tego, dlaczego nie chcę iść na „modnie” wystawiane obecnie arcydziela sceniczne, przy czym muszę zaznaczyć, że nie jestem znawcą, a tylko „amatorem” ; a jak napisal Jacek Boheński w „Boskim Juliuszu” : …” ‚amator’ znaczy ‚milośnik’. Slusznie jednak uwagę (…) zwraca pochodne znaczenie slowa ‚amator’, a mianowicie: ‚czlowiek nie dość biegly’ „.
Chodzi mi o to, że idąc do opery czy teatru, na ogól pragnie się czlowiek oderwać od tzw. szarzyzny życia, klopotów czy też tak zwulgaryzowanej obecnie polityki. Sluży temu nastrój tam panujący a nawet ubiór, który wdziewamy tam idąc. Natomiast jeśli w owym przybytku sztuki spotykam się z tak „modnym” obenie usadowieniem akcji w czasach wspólczesnych, gorzej jeszcze, w szpitalu psychiatrycznym, z pelnym podkreśleniem szpetoty owego wspólczesnego życia, to dla mnie sztuka przestaje być rozrywką. Ten reżyser moim zdaniem liczy na to, że nikt nie odważy się skrytykować czegoś, co jest obecnie modne. …” A moda bierze z prądów kulturalnych to, co najbardziej zewnętrzne” (Juliusz Kleiner)