Synkopa rządzi

O, ależ pyszny ten Rubalcaba. Jego gra jest absolutnie swoista, nie przypomina żadnego innego pianisty, z wyjątkiem momentów, kiedy dokonuje pewnych widocznych cytatów stylistycznych.  Tę grę można nazwać z naciskiem (synkopą?) określeniem, jakiego używano niegdyś w odniesieniu do jazzu w ogóle: muzyką synkopowaną. U Rubalcaby synkopy są elementem najbardziej rzucającym się w uszy – akcentowanie nut bardzo nieregularne, co dwie, trzy, pięć… Tak jest, kiedy gra solo, absolutnie swobodnie. Te akcenty są najczęściej silnie wybijane, ale zdarzają się i utwory bardziej liryczne, delikatne. Ujął mnie zwłaszcza jeden króciutki kawałek na trzy, który w klimacie przypominał mi wręcz Chopina Mazurek op. 17 nr 4. Czy to może świadome nawiązanie (moja koleżanka ze studiów, która mieszka teraz w swoim rodzinnym Bielsku i którą spotkałam na tym koncercie, też miała to skojarzenie), tego nie wiem i nawet wyleciało mi z głowy, żeby spytać, bo podczas nocnej konwersacji hotelowej była mowa głównie o tym, jak opuścił Kubę (20 lat temu; najpierw próbował przenieść się do Niemiec, gdzie miał kontakty artystyczne, i poszedł do ambasady w Hawanie jak ostatni naiwny; potem udało mu się z rodziną przenieść na Dominikanę, gdzie spędził sześć lat, po czym w końcu przeniósł się do Stanów; Kubę teraz już może odwiedzać, ale nie może, jak się skarżył, tam występować).

W szybszych utworach często ta nieregularność rytmu rozszerzała się na harmonię, nigdy nie było wiadomo, w ktorą stronę muzyka skręci, a najlepsze już było, kiedy Gonzalo brał na warsztat jakiś popularny standard. Jaką z niego robił łamigłówkę! Pyszną zabawą było jego rozpoznawanie, wydobywanie z całego tego kokonu nut i akcentów, w jaki go opakowywał. Co zrobił z Gershwinowskim The Man I Love czy też ze środkową częścią słynnego marsza Sousy Stars and Stripes Forever, doprowadziło mnie po prostu do beztroskiego śmiechu. Nawiązując do tytułu poprzedniego wpisu, Rubalcaba jest antydepresantem doskonałym – złapałam się na tym, że uśmiechałam się przez cały koncert.

To też człowiek, który pięknie myśli. Rozmawialiśmy oczywiście o kondycji emigranta; bardzo się zdumiewał swoimi rodakami, którzy lądując w Stanach zaczynali mówić ze swoimi dziećmi wyłącznie po angielsku – przecież w ojczystym języku nasza ekspresja jest najbardziej naturalna i ją właśnie, wraz z tradycją, winniśmy przekazywać naszym dzieciom. On postanowił wyjechać z Kuby w momencie, kiedy urodziło mu się pierwsze dziecko (miał wtedy 26 lat), ale nie przyszłoby mu do głowy, żeby nie mówić w rodzinie po hiszpańsku.

Opowiadał o swojej miłości do przestrzeni. Opowiadał też, jak kiedyś ćwiczył na fortepianie już bodaj będąc na Dominikanie i obserwował przez okno iguany i inne kolorowe zwierzątka, odkrywając w pewnym momencie: one są wolne, dlaczego ja mam ich nie naśladować?

I tak sie jego grę odbiera – jak grę człowieka wolnego. A zarazem nie ma wątpliwości, kiedy się go słucha, że to Kubańczyk. Tylko oni w tak charakterystyczny sposób bawią się rytmem, ze szczególnym przesunięciem, rozchodzeniem się, w którym osoba nieprzyzwyczajona może się zagubić. Afrykanie robią to całkiem inaczej, choć korzenie kubańskich rytmów są częściowo afrykańskie, ale jednak z bardzo silną komponentą latynoską. Gdybym teraz nie pałała chęcią padnięcia wreszcie na łóżko, poszukałabym więcej przykładów, teraz wrzucę tylko jeden. Tego akurat nie grał na tym koncercie, ale może to dać pewne wyobrażenie, co potrafi zrobić z popularnym tematem…