Weekend w operach

Sobota w Łodzi. Juliusz Cezar w Teatrze Wielkim był przedsięwzięciem składkowym z udziałem trzech Akademii: Muzycznej, Plastycznej i Filmówki. Ze strony muzycznej – studenci śpiewacy, orkiestra (w większości, poza paroma doangażowanymi specjalistami), chór. Plastyczną stronę zaprojektowała Ewa Bloom-Kwiatkowska, czyli nie taka znów świeża absolwentka, ale od tego roku prowadząca pracownię projektowania kostiumu teatralnego i filmowego w łódzkiej ASP. Studenci z pracowni odbyli przy okazji praktyki; parę studentek uczestniczyło też czynnie w projektowaniu (biżuteria, stylizacja). Filmówkę reprezentowali autorzy animacji (a było ich parę), a nad światłem (które miało tu niebagatelną rolę) czuwał absolwent i wykładowca – Wojciech Puś.

Muzycznie kierował spektaklem nie byle kto, bo Paul Esswood, legenda sztuki kontratenorowej, dziś coraz częściej udzielający się jako dyrygent, ale ciężar przygotowań spoczywał na jego dawnym uczniu Arturze Stefanowiczu, który był reżyserem spektaklu i debiutował w tym zakresie, oraz na koordynatorce projektu Urszuli Kryger, która jest nie tylko wspaniałą śpiewaczką, ale i profesorem łódzkiej Akademii.

Muszę powiedzieć, że robota została wykonana ogromna i aż jej szkoda na tylko trzy spektakle (dwa w sobotę i niedzielę i jeszcze jeden w styczniu, który poprowadzi Lilianna Stawarz). Tym bardziej, że debiut reżyserski Artura Stefanowicza jest zaskakująco dobry – widać, że artysta wiedział, czego chce, mając pełną świadomość, co śpiewak może na scenie, a czego nie. (No i znał dobrze dzieło, sam przecież śpiewał wielokrotnie partię Cezara.) Dowcipna i prosta scenografia i choreografia (ta ostatnia Edyty Wasłowskiej) dopełniała obrazu.

A dźwięk – no, naprawdę było przyzwoicie. Orkiestra jak na początkujących w tej materii całkiem, całkiem (nawet rogi, choć oczywiście kiksowały, ale nie tak strasznie dużo), a niektórzy soliści stanowią już naprawdę obiecujący narybek. W niedzielę też podobno była ciekawa obsada, ja oczywiście jestem w stanie powiedzieć coś tylko o sobotniej. Anna Werecka była świetna w roli tytułowej, wszystkie koloratury bez pudła, tylko jako że jest niewysoka, przypominała raczej Napoleona (choć przecież nie wiemy, może Cezar też był niski). Zwróciła też moją szczególną uwagę Kinga Borowska (Sesto) i Małgorzata Domagała (Kornelia), mniej podobał mi się ostry trochę głos Patrycji Kujawy (Kleopatra), może to było wynikiem tremy, ale prezentowała się za to świetnie. Z panów dobre wrażenie zrobił na mnie Bartosz Szulc (Curio), Paweł Erdman (Achilla) też był w porządku, a z dwóch kontratenorów Bartosz Rajpold (Tolomeo) wydał mi się dość surowy; Damian Ganclarski (Nireno) miał mało do zaśpiewania, ale, jak już wcześniej wspomniałam, te niewiele nut brzmiało ładnie. W sumie projekty takie są bardzo warte popierania, bo to i dla młodych wspaniała praktyka, i dla nas źródło informacji o tym, co już potrafią i na co się zapowiadają. A przy tym naprawdę urodził się nam nowy reżyser operowy. Powiedział mi, że traktował ten projekt jako jednostkową przygodę, ale tak mu się to spodobało, że nie miałby nic przeciwko, gdyby mu coś w tej materii zaproponowano.

Niedziela w Warszawie. Byłam na takim wydarzeniu właściwie jednorazowym, zrealizowanym we współpracy z Der Nye Opera w Bergen: tam już to wystawiono, tu pokazano trzy razy. Trzy spektakle w jednym. Najpierw opera kameralna norweskiego twórcy Henrika Hellsteniusa Ofelie: Śmierć przez wodny śpiew. Po raz drugi jego dzieło trafiło na warszawską scenę; wcześniej była inna opera, Sera, którą wystawiono chyba też ledwie ze dwa razy. Bardzo mi się podobała. Muzyka Ofelii, spod znaku tzw. spektralizmu, też mi się podobała, jeśli tylko się w nią wsłuchiwałam, a nie obserwowałam, o czym akurat jest mowa – zupełnie nie interesowała mnie ideologia leżąca u podstaw libretta, a nawet drażniła. Świetnie brzmiał zespół pod batutą Wojciecha Michniewskiego; dobre też były solistki szwedzkie i norweskie oraz jedyny polski rodzynek – Tadeusz Jędras (Hamlet), na stałe pracujący w Niemczech.

Drugą część stanowiło koncertowe wykonanie w Salach Redutowych Sonetów Szekspira Mykietyna przez Annę Karasińską i Macieja Grzybowskiego. Solistka była świetna, ale w damskim wykonaniu utwór traci tę specyficzną dwuznaczność, tak pasującą do tekstów. Bezpośrednio po tym został odtworzony krótki filmik z pierwszego sonetu: Adam Dudek sfilmował śpiewającego go Jacka Laszczkowskiego i zestawił na podzielonym ekranie dziewięć fragmentów jego nagiego torsu; można było obserwować, jak człowiek śpiewa całym sobą.

Z trzeciej części się urwałam – balet Jacka Przybyłowicza wg Alpha Kryonia Xe Aleksandry Gryki już znałam wcześniej, zresztą jeszcze wróci do repertuaru.