Chopin jest w Nantes

Oj, tu to on naprawdę jest w dużych ilościach. Nasi oficjele boją się, że wszystkich zanudzimy tym Chopinem. A tu jakoś się nikt nie boi. Może nie byłabym taką optymistką jak ludzie z TV Arte, która wyprodukowała znaczek z wiadomą główką i napisem: Si j’avais su, je serais pas mort – gdybym wiedział, nie umarłbym. Nie wiem, czy by to wszystko tu wytrzymał, a już zwłaszcza liczne przeróbki, bo za przeróbkami swojej twórczości raczej nie przepadał. A tu można usłyszeć Chopina na orkiestrę dętą, na kwartet harmonijek ustnych, nawet na metalowe bębny z Trynidadu zespołu Renegade Steel Band (które mają bardzo interesującą historię – powstały ze zużytych zbiorników na paliwo lotnicze, pozostawionych przez Amerykanów po II wojnie światowej). Furorę robi tu też Zespół Polski Marysi Pomianowskiej, który tym razem jeszcze dodatkowo zatrudnił tancerzy pokazujących, jak się tańczy mazura, i Motion Trio ze swoimi zupełnie odjechanymi opracowaniami preludiów Chopina.

Ale to wszystko ma miejsce raczej w ogromnym hallu, który jest przestrzenią wspólną, gdzie są stoiska, wspaniale zaopatrzone księgarnia i płyciarnia (Leclerca – podobno obrót na festiwalu jest większy niż mają przez cały rok) i którędy idzie się na koncerty do sal różnej wielkości, które zależnie od bohatera Szalonych Dni mają nazwy wzięte od nazwisk jego przyjaciół. Tak więc w roku Beethovena były sale np. Lobkowitza czy Razumowskiego, a teraz jest Auditorium Fontana (na 1900 miejsc – należało się poczciwemu Julowi), Salle Grzymala, Salle Woyciechowski, Salle Kwiatkowski, Salle Franchomme, Salle Viardot itp. Do tych sal ustawiają się kolejki i karnie czekają na wpuszczenie. Wszystko zdyscyplinowane; osoby takie jak ja, z plakietkami prasowymi, muszą poczekać, aż wszyscy wejdą. Chyba że, jak ja, udadzą się do René Martina, mózgu całego tego szaleństwa, i wezmą bilety (ale musieli mnie do tego zachęcić, samej mi to nie przyszło do głowy).

W tych salach dzieją się rzeczy o wiele znaczniejsze, o zróżnicowanym poziomie, ale czasem bardzo wysokim. René postanowił, że połączy Chopina z tymi, których lubił, których cenił, których grywał i którzy go otaczali. Bardzo mnie ujęło, że na początek dnia jest zawsze Bach – bo Chopin zaczynał ponoć dzień od grania Wohltemperiertes Klavier. Dziś wysłuchałam porannego Bacha w wykonaniu Zhu Xiao-Mei, chińskiej pianistki o dramatycznej historii życiowej. Wzruszyła mnie, choć było w jej grze wiele niedoskonałości, ale była też ogromna bezpośredniość, własny głos. Z Polonezem-Fantazją Chopina, którego zagrała później, męczyła się niestety, ale widać było przynajmniej, że wie, o co tu chodzi, czego nie słychać u nader wielu pianistów. Potem byłam na przezabawnym koncercie sympatycznego belgijskiego Ricercar Consort, którzy na barokowych instrumentach grali lub utwory nawiązujące do polskich tanców z różnych wieków – od sonaty Carla Fariny La Polacca poprzez potpourri Johanna Heinricha Schmelzera Polnische Sackpfeiffen czy La Polonoise Marina Marais, no i Bacha oczywiście (z Suity orkiestrowej h-moll) do Haydna (z użyciem oczywiście barytonu – ulubionego instrumentu księcia Esterhazego), Paganiniego, po istny folk – szwedzkie tańce zwane polska oraz argentyński, nawiązujący ponoć także do polszczyzny, może tym, że był na trzy…

Potem przeniosłam się w czas romantyzmu. Ale nietuzinkowego. Najpierw późny Liszt: Brigitte Engerer, bardzo porządna pianistka, najpierw zagrała Funérailles, a potem towarzyszyła znakomitemu chórowi accentus prowadzonemu przez Laurence Equilbey, w przedziwnym utworze pt. Via Crucis. Mój Boże, cóż to za melanż zdumiewający – od nawiązań do chorału gregoriańskiego i motywów, które mogłyby wyjść dziś spod pióra Arvo Pärta po momenty zupełnie impresjonistyczne, z wklejonym w środku słynnym chorałem z Pasji Mateuszowej Bacha… A potem czekał mnie jeszcze jeden rarytas: Symfonia fantastyczna Berlioza na instrumentach z epoki (Anima Eterna Brugge pod dyr. Josa van Immerseela). Rewelacja! Jakoś mi się odbiór tego jeszcze wyczyścił (choć Scena na polu dłużyła się tak samo, jak we współczesnych wykonaniach, bo po prostu jest trzy razy za długa). Ale kotły, dęciaki, no i w ogóle brzmienie ostatnich dwóch części – no, odkrycie. „Chude” stare tuby brzmiały sarkastycznie grając temat Dies irae (a na współczesnych tego tak się nie odbiera!), a pianoforte (Pleyela chyba) wybijające północ było tak trumienne, jak współczesny fortepian nigdy nie będzie. Chyba kupię płytę.

A propos płyt: robią tu płyty z niektórych koncertów, które są gotowe nawet w pół godziny! To taki jeden z wielu szczegółów, o które się dba. Jak i o to, żeby ludzie łatwiej dojeżdżali – są specjalne darmowe autobusy, co wożą co kwadrans publiczność od centrum miasta do Centrum Kongresowego i z powrotem, choć na nóżkach można przejść tę trasę w 20 minut, ale jednak jest to pewna oszczędność czasu, który przecież można poświęcić muzyce. Kierowcy są przebrani w kostiumy nawiązujące do romantyzmu (kolega trafił na kierowczynię, która była przepięknie wystylizowana; ja widziałam tylko faceta w cylindrze). No i gra Chopin. I nic nie nudzi.

Jeszcze czeka mnie dziś parę koncertów, w tym Sinfonia Varsovia pod Kaspszykiem, z Alexeiem Volodinem. A wczorajszy pogrzeb, jesli tak można powiedzieć, wypadł znakomicie, choć nie wszyscy soliści równie mi się podobali – świetna była szwajcarska młoda sopranistka Charlotte Mueller-Perrier i brytyjski baryton Peter Harvey. Publiczność była entuzjastyczna. I zwykle jest.