Uczmy się od Nantes

To nie do wiary: od środy do niedzieli (od środy do piątku – tylko po południu, w sobotę i niedzielę przez cały dzień, od 9 do północy i później nawet) odbyło się 241 koncertów w salach, 40 darmowych koncertów w wielkim hallu, 20 koncertów na mieście (uniwersytet, dzielnicowe domy kultury, a nawet więzienie), 48 wykładów; udział wzięło 1500 artystów, a pracowało (organizacja, techniczni itp.) 400 osób. Na 130 tys. biletów wykupiono 98 proc., czyli 128 tys. (ta liczba co roku rośnie), w tym 7 tys. dla uczniów. Środowiska szkolne narzekają, że to za mało i że w przyszłości można też wprowadzić koncerty dla dzieci w czwartek rano, kiedy tradycyjnie mają wolne. Zagrano też 157 koncertów w 11 miastach regionu. Oczywiście kosztowało to masę pieniędzy: najbardziej hojne było miasto Nantes, które dało 1 mln euro. 200 tys. dał region Pays de la Loire, 100 tys. ministerstwo kultury, 50 tys. departament Loire-Atlantique, 850 tys. od partnerów prywatnych. No i nie należy lekceważyć 1,74 mln euro z biletów. To już potęga.

Praca na tę potęgę trwała 15 lat. René Martin wspomina, że z początku łatwo nie było. Dziś, jak zauważył mer Nantes, odchowało się już całe pokolenie Folle Journée: ci, co przychodzili tu na początku jako dzieci, dziś sami mają dzieci i przyprowadzają je na festiwal. Ale przecież na festiwalu się nie kończy. Przez te 15 lat ogromnie wzrósł pęd do wiedzy o muzyce, rozwinęło się szkolnictwo muzyczne, ale i ruch amatorski, powstała cała masa nowych zespołów.

A publiczność sprawia niesamowite wrażenie – zaangażowana, wypełnia szczelnie wszystkie sale, i te duże, i te małe. Po przesiedzeniu koncertu (przeciętnie 70 min.) cichutko jak myszki, ludzie wybuchają entuzjazmem. W ogóle nantejczycy sprawiają wrażenie ludzi pogodnych i otwartych (może to odwieczna tradycja tolerancji, jeszcze od czasów edyktu nantejskiego?), łatwo nawiązują kontakt, często się uśmiechają. Pewnie muzyka im w tym pomaga. Zagadują, pytają, wymieniają poglądy. Często odzywano się do nas serdecznie (oprócz mnie był Jacek Hawryluk; oboje mówimy po francusku, więc łatwo się nam porozumieć), a jedna pani nawet wykrzyknęła po naszemu: „Jak przyjemnie usłyszeć polską mowę! Moja mamusia była z Polski”.

Po wyjściu z koncertów czy wykładów długo konwersują, rozprawiają – podsłuchiwałam np. publiczność wychodzącą z Berlioza. Ktoś mówił, że to taki nowoczesny utwór na swoje czasy, ktoś inny, że to świetna muzyka do samochodu, inni analizowali szczegóły wykonania… Duży hall spełnia rolę agory, miejsca spotkań i właśnie wymiany poglądów. A poza tym można wysłuchać darmowych koncertów czy udać się do znakomicie zaopatrzonej płyciarni i księgarni. Co mnie uderzyło w asortymencie książkowym – ogromna ilość wydawnictw popularyzujących muzykę, dla ludzi w każdym wieku, ale ze szczególnym naciskiem na dzieci. O Frycku też bardzo dużo, ale normalnie i zwyczajnie, w różnym stylu pisarstwa i malarstwa, jednakowoż nikt tam nie robi z tata wariata, a z dzieciaka głuptaka, jak w nieszczęsnej książeczce pana Rusinka. Takie brednie nikomu tu nawet nie przyjdą do głowy, bo nikogo niczego nie uczą.

Co jeszcze ciekawe: rozwinięty jest nurt popularyzatorski także dla dorosłych, w formie odczytów. U nas formuje się właśnie program edukacyjny przed pierwszymi Szalonymi Dniami, ale tylko nakierowany na dzieci – a może by jednak warto pomyśleć i o dorosłych? Tylko że potrzebni byliby tacy wykładowcy, którzy umieliby mówić do ludzi dobrze, bezpośrednio i bez żargonu.

Żeby do tej beczki miodu dodać nieco dziegciu, wspomnę tylko, co budzi mój niepokój. Otóż René Martin tak już wychował swoją publiczność, że ta kupuje od niego wszystko, w tym i tych, którzy są po prostu jego przyjaciółmi, ale nie są, łagodnie mówiąc, dobrymi artystami (powtórzę, nie rozumiem fenomenu Borisa Berezovskiego, który rąbie jak drwal, a na Chopina powinien mieć zakaz sądowy, tymczasem jest hołubiony, ma przyjechać na Festiwal Beethovenowski, a potem oczywiście na Szalone Dni). Czyli ci ludzie jednak tak dobrze nie słyszą, jakby się wydawało?

Nie ma co jednak narzekać. Chciałoby się przynajmniej tego, a potem może przyjdzie pora na więcej. Na przyszły rok René ambitnie zaplanował postromantyzm, od Brahmsa i Mahlera po szkołę wiedeńską. Jeszcze pięć lat temu pewnie nie miałby odwagi zaserwować tutejszym dodekafonii, teraz już może sobie na to pozwolić. A na razie, po kolejnym udanym festiwalu (wszyscy nucili Chopina, raz jedna pani w windzie nawet zatańcowała sobie mazurka), po opuszczeniu Centrum Kongresowego przez całą publiczność, na górze rozkręciła się, jak co roku, impreza. I poznałam w końcu właściwy hymn La Folle Journée, znany tylko wtajemniczonym. Nie zgadlibyście, że jest nim to. Tańczyła głównie Sinfonia Varsovia – weterani festiwalu. A kto był didżejem? Oczywiście, jak co roku, René. Bo to rockowy facet.

Jeżeli ktoś jeszcze nie trafił, wszystkie zdjęcia są tutaj.