Łucja z nagłego zastępstwa

Wczoraj w ciągu dnia odrobinę się rozpogodziło, przynajmniej nie padało, więc na zwiedzanie było w sam raz. Trochę nas wozili busikiem po różnych okolicach (więcej, gdy wrzucę zdjęcia), ale dla celu wycieczki najważniejsze było obejrzenie Schiller-Theater, który po adaptacji ma się stać na trzy lata przytuliskiem dla remontowanej Staatsoper Unter den Linden. Sam teatr został kilka lat temu zamknięty z przyczyn polityczno-oszczędnościowych, jednak budynek – nowoczesny, powstały w 1950 r. (ale w zachodnim stylu) na miejsce zburzonego podczas wojny – jest w znakomitym stanie (odbywały się tam różne gościnne spektakle), więc co teraz trzeba było zrobić, to zaadaptować na operę: zrobić kanał, przebudować widownię, dobudować pomieszczenie magazynowe itp. To wszystko się właśnie robi, ma być gotowe na lato, a oficjalne otwarcie planowane jest 3 października. Niestety będzie tam ponad trzysta miejsc mniej niż we właściwej siedzibie Staatsoper (czyli koło tysiąca).

Pikanterii sprawie dodaje fakt, że Schiller-Theater jest na Bismarckstrasse. Tak, tak, na tej samej ulicy, co Deutsche Oper Berlin. Kilkanaście gmachów dalej. Czy kiedy te dwa ważne teatry będą tak blisko siebie, zaszkodzą sobie nawzajem? Jest nadzieja, że nie. Deutsche Oper ma dużą i wierną publiczność, a za Barenboimem na pewno też ludzie przyjadą, choć w inne miejsce. Teraz zresztą Staatsoper jest blisko Komische Oper… Ale przez dłuższy czas nie będzie – gdy Staatsoper wróci na swoje miejsce, do Schiller-Theater przeniesie się na czas swojej renowacji właśnie Komische Oper. To już postanowione.

O historii Deutsche Oper usłyszeliśmy trochę od pani dyrektor Kirsten Harms (która jest też reżyserką, podobno świetną, ja jej spektakli nie znam). Że powstała na początku XX wieku, by można było grać dzieła potrzebujące wielkiej orkiestry – Wagnera, Richarda Straussa itp. (Staatsoper uznano za małą). Podczas wojny została zburzona. A gdy podzielono Berlin i zarówno Staatsoper, jak Komische Oper znalazły się po wschodniej stronie, tym bardziej trzeba było zbudować coś dla Zachodniego. W 1961 r. otwarto nowoczesny, duży teatr, największy w Berlinie (widownia ma 1865 miejsc) i ze znakomitą akustyką.

Nadal dziś trzonem repertuaru jest opera niemiecka (właśnie niedawno były Dni Wagnerowskie, impreza cykliczna), ale jest i operowa klasyka belcanta i właśnie na taką trafiliśmy. Nasi gospodarze tłumaczą, że zaprosili nas specjalnie nie na jakieś wydarzenia czy premiery, tylko na trzy szeregowe przedstawienia, żebyśmy mogli zobaczyć, jak wygląda codzienność tych teatrów. Już widać, że w każdym inaczej. W Komische Oper widziałam wolne miejsca (pani dyrektor Harms twierdzi, że zwykle jest tam bardziej eksperymentalnie i że ludzie przychodzą tam na nowinki); na Łucji (spektakl grany od 30 lat!) sala była pełniusieńka; publiczność głównie w okolicach pięćdziesiątki i więcej, ogromnie entuzjastyczna. Inscenizacja Filippa Sanjusta tradycyjna do bólu, demonstracyjnie teatralna (malowane tekturowe kurtyny itp.), śpiewacy poubierani w koronkowe kołnierze itp. Oczywiste, że chodziło przede wszystkim o głosy. Główną gwiazdą wieczoru miała być Diana Damrau, niestety się przeziębiła. Zamiast niej wystąpiła młoda kubańska śpiewaczka Eglise Gutierrez, o dość ciekawej mezzosopranowej barwie, która zwłaszcza za scenę szaleństwa dostała ogromne brawa, a i przez kolegów solistów była bardzo serdecznie przyjęta – widać rzeczywiście wskoczyła w ostatniej chwili. Jej ukochanym Edgardem był Roberto Alagna, który nie spadł poniżej pewnego poziomu, ale głos miał jakby trochę zmęczony (a ja ciągle mam w uszach słyszanego w Warszawie Beczałę…), a złym bratem Enrikiem – bardzo przyzwoity bułgarski baryton Vladimir Stoyanov. Całość była prowadzona w raczej powolnych tempach, co jest dobre dla śpiewu, ale gorsze dla akcji. W sumie jednak wrażenia raczej pozytywne. Szkoda jednak, że nie widziałam czegoś bardziej dla tej sceny typowego. Cóż, Wagner czeka mnie dziś, w całkiem innym miejscu.