Dwa oblicza Weinberga

Oj, odważny człowiek z tego Davida Pountneya, reżysera i dyrektora artystycznego Bregenzer Festspiele – myślałam sobie siedząc wczoraj na Pasażerce Mieczysława Weinberga. Jakoś nie byłam tego do końca świadoma, a przecież tu przychodzi publiczność w każdym wieku, a ci najstarsi pewne rzeczy pamiętają… Kilka osób wyszło, widziałam nawet, jak kogoś wynosili (ale to mogło być spowodowane dusznością), a znajoma opowiadała, że starsza pani siedząca obok niej cały czas zaciskała ręce. Opera o Auschwitz… I to jeszcze wystawiona dość realistycznie, ponieważ Pountney, który ten spektakl reżyserował, poszedł właściwie za didaskaliami: rzecz się dzieje na dwóch głównych poziomach, górnym współczesnym (statku, który płynie Liza z Walterem i Pasażerka; wszystko i wszyscy na biało) i dolnym piekielnym, oświęcimskim, z torami, warsztatami i jeżdżącą konstrukcją, która z boku wyglądała jak wagon, ale gdy podjeżdżała na front sceny, okazywała się obozowym barakiem sypialnym. Trzeci poziom to umiejscowiony na szczycie tego „wagonu” chór, komentujący wydarzenia jak w greckiej tragedii.

Historia tematu Pasażerki to osobna dłuższa opowieść, a nawet kilka, co wynika stąd, że właśnie Zofia Posmysz, autorka najpierw słuchowiska, potem książki, po raz pierwszy spróbowała spojrzeć na wojnę oczami drugiej strony: esesmanki, nadzorczyni, która już pewien czas po wojnie spotyka się z cieniem swojej przeszłości i opadają ją wspomnienia. To oczywiście domysł, próba wejścia w skórę kogoś, czyją mentalnośc zna się wyłącznie z efektów jej działania – ale zawsze pierwsza próba. Stąd słuchowisko wywołało takie poruszenie, Munk zaczął robić film (którego realizację przerwała mu śmierć w wypadku), a Weinberg napisał operę, która dopiero teraz, na tym festiwalu, miała swoje sceniczne prawykonanie! W wersji koncertowej wykonano ją kilka lat temu w Moskwie; wcześniejsze próby wystawienia zostały przez sowieckie władze storpedowane, zapewne dlatego, że Auschwitz mógł komuś skojarzyć się z tamtejszymi łagrami. Ciekawy swoją drogą jest problem, jak inną formę od słuchowiska trzeba było nadać filmowi, a od filmu – operze. Wystarczy porównać z filmem (jest w kawałkach na YouTube) z librettem Aleksandra Miedwiediewa napisanym dla Weinberga). Tu obok licznych materiałów informacyjnych jest wystawa przygotowana przez Instytut Adama Mickiewicza – podobna do tej, którą rok temu IAM zrobił do Króla Rogera.

W każdym razie niesamowite wrażenie robi muzyka – przede wszystkim fakt, że jest tak skondensowana emocjonalnie przy niewielkim w sumie diapazonie: większość dzieje sie kameralnie; choć orkiestra jest ogromna, rzadko odczuwa się jej siłę. Moc jest w treści, i tak ma być. O ile przywykło się porównywac muzykę Weinberga do twórczości jego przyjaciela Szostakowicza, to tu tych podobieństw jest niewiele, może w pewnych gestach, jak rodzaj sarkastyczności („ulubiony walc komendanta”) czy skrzypce idące pojedynczą linią melodyczną, jak w symfoniach Szostakowicza, ale to mało istotne. To muzyka bardziej cierpka, a zarazem bardziej szara, przez co – co może dziwić – znakomicie opisuje sytuację. Znakomicie spisali się niektórzy soliści, w tym Artur Ruciński jako jedna z głównych postaci – Tadeusz, narzeczony Marty. Dwie jeszcze polskie śpiewaczki wykonały epizodyczne role: Elżbieta Wróblewska i Agnieszka Rehlis.

A wieczorem była druga premiera – Portret według opowiadania Gogola. To najkrócej mówiąc taka – jak powiedział reżyser we wprowadzeniu – faustowska historia o młodym malarzu, który zmarnował swój talent na skutek czarodziejskiego wzbogacenia się. Tu Weinberg jest inny, bo to opera satyryczna (nieco zreszta przydługa, choc muzyka jest też wysokiej jakości); może się to trochę kojarzyć z Szostakowiczowskim Nosem, ale muzyka jest łagodniejsza, bardziej liryczna. Co ciekawe, śpiewaną po niemiecku odbierało się ją jako stosunkowo mało rosyjską, a melodia, która śpiewana jest we wstępie i zakończeniu, przypomina mi… pewną melancholijną piosenkę żydowską. Cóż, Weinberg w czasie warszawskiej młodości grywał po teatrach żydowskich i bardzo mu to zapadło w pamięć… Rzecz została ciekawie wystawiona; opiszę szerzej na różnych łamach. Wspomnę jeszcze, że na każdym z wydarzeń była pełniusieńka sala, a przed spektaklami pojawiali się chętni z napisami SUCHE KARTE (poszukuje biletu). Imponujące. U nas Pasażerka w październiku zostanie pokazana trzy razy (potem pojedzie jeszcze do Madrytu, Londynu, może Berlina), a Portret (wystawiony w koprodukcji z Kaiserslautern) w ogóle nie.