Festiwal zaczął się w cieniu

Za nami dwa pierwsze koncerty jubileuszowego, 15. Festiwalu Beethovenowskiego. Poprzedni skończył się 3 kwietnia i nikt nie przewidywał, że inauguracja kolejnego będzie się odbywać w taką rocznicę. II Symfonia „Zmartwychwstanie” Mahlera na początek – no przecież to jakby na zamówienie. Gdzie tam – jak wyjaśnia pani Penderecka, została zaplanowana wcześniej, przecież takie festiwale planuje się zwykle dłużej niż rok. No i dobrze. Pełna była wczoraj sala Filharmonii Narodowej, pełno było też dziś na Zamku Królewskim, choć pewnie nie wszystkim było łatwo dojechać.

Nie było może nadzwyczajnie. Mahler pod batutą dyr. Wita to nie jest taki Mahler, jakiego kocham najbardziej – nawet cieszyłam się, że dostałam miejsce na balkonie w ostatnim rzędzie pod jaskółką, bo trochę wytłumiło ten hałas (tak, wiem, trzeba tam pohałasować, ale…). Jednak Ekaterina Semenchuk (związana z Teatrem Maryjskim w Petersburgu, ale śpiewająca na najlepszych scenach świata) wynagrodziła wszystko, tak pięknie i wzruszająco zaśpiewała Urlicht. Druga solistka, Michaela Kaune, rozczarowała mnie niestety: kiedyś ogromnie mi się spodobała w Niemieckim requiem Brahmsa, ale chyba się wyeksploatowała w Deutsche Oper – strasznie się rozwibrowała, czego nie lubię. Chór jak zawsze bez pudła.

Dziś Fine Arts Quartet (z jednym zastępstwem, Robertem Cohenem na wiolonczeli i jednym dodatkiem, altowiolistą Danilo Rossim), którego wbrew nazwie nie da się porównać z nieodżałowanym Beaux Arts Trio. Na początek Intermezzo Brucknera – strasznie toporny utwór, jeszcze bardziej toporne wykonanie. Skrzypkowie zwłaszcza sprawiali wrażenie profesorków-rutyniarzy. Mozarta (Kwintet smyczkowy D-dur KV 593) zagrali ciężko jak Beethovena. Jednak po przerwie było już lepiej i Beethovena (Kwintet smyczkowy C-dur op. 29) zagrali jak Beethovena. Na bis, zapowiadając, że poświęcają go pamięci ofiar wiadomej katastrofy (przed koncertem pani Penderecka zarządziła minutę ciszy), zagrali wolną część z Kwintetu Brucknera – i był to zupełnie inny Bruckner niż na początku.

Jednak wszelkie narzekactwo moje jest niczym w obliczu poczucia oazy, w jakim zanurzałam się na tych koncertach. Ale wczoraj  niestety po koncercie udawałam się na bankiecik do „Bristolu” i już wtedy po drodze widziałam dziwne rzeczy: jakiś rozstawiony na skwerze przed Wizytkami namiot z napisem „Telewizja Narodowa” i portretem Dmowskiego (a na klombach dodatkowo chyba kilkanaście takich samych portretów), ludzie o dziwnych twarzach wracający ze zwiniętymi flagami, a przed Pałacem Prezydenckim grupa ludzi – no, niezbyt wielka, myślę, że koło setki ludzi. To jednak nic. Dziś owszem, udało mi się dojechać na Zamek, ale oglądanie po drodze fanatycznych twarzy, obłąkanych transparentów, słuchanie żałosnych śpiewanek Pietrzaka, a w drodze powrotnej (zimno, ciemno) – jakichś skandowań kojarzących mi się jednoznacznie, dobiegających od tłumu wychodzącego z katedry – nie nastrajało dobrze. Jesteśmy zaprzańcy – powiedział pewien miły pan, którego z żoną spotkałam najpierw na koncercie, a potem na przystanku. Pocieszyć może tylko fakt, że aby stworzyć ten kilkutysięczny tłum, musieli się zjechać chętni z całego kraju. Kiedy się o tym pomyśli, człowiek czuje się trochę lepiej.