Yoffe z synem, Herreweghe z zespołem

O 18., jak już pod poprzednim wpisem wspomniał Marcin D., zagrała w Filharmonii Narodowej Dina Yoffe z synem – Danielem Vaimanem. Niestety w Sali Kameralnej, którą po prostu rozsadzali dźwiękiem, ale rozumiem, że organizatorzy bali się o frekwencję. Na nowej płycie grają na instrumentach historycznych i brzmi to zapewne całkiem inaczej. Jeszcze jej nie słyszałam, natomiast został mi odtworzony fragment Koncertu f-moll w wersji na JEDEN fortepian w wykonaniu Diny Yoffe – i zachwyciłam się, jak ta pianistka potrafiła już zaprzyjaźnić się z pleyelem (którego sobie ulubiła), żeby wydobyć z niego tak rozmaite barwy, różnicując partie orkiestry i fortepianu.

Wieczór rodzinny, z utworami Rachmaninowa, Szostakowicza, Schuberta i Chopina, był uroczy, ale miał dla mnie pewien mankament (poza głośnością). Yoffe jest jednak większego formatu osobowością muzyczną, która umie w naturalny sposób, plastycznie kształtować frazę. Niestety Vaiman jest bardziej płaski w ekspresji, co ujawniło się zwłaszcza w utworach na cztery ręce, gdy grał górne, melodyczne partie. Aż się żałowało, że to nie jego matka gra melodię, która pod jej palcami by ożyła. Ale ogólnie atmosfera była niezwykle sympatyczna.

Za to w Studiu im. Lutosławskiego… Herreweghe znów przeszedł samego siebie. Najpierw Step Noskowskiego – zupełnie nowe w naszych uszach brzmienia, precyzja, a zarazem nastrojowość. Ten utwór mógłby być znakomitą muzyką filmową, ilustrującą krajobrazy. W wykonaniu Orchestre des Champs-Elysées nabrał niezliczonych odcieni.

Potem zagrał Koncert f-moll Chopina Alexander Lonquich. O swojej słabości do jego gry już tu nieraz pisałam; jego typ muzykalności niezmiernie mi odpowiada. Przepięknie oddał całą poezję tego utworu, a orkiestra w niczym mu nie ustępowała, a cóż za współpraca! Tak uważać na siebie wzajem, a jednocześnie grać tak perfekcyjnie – jednak dęte w drugiej części nie muszą wchodzić nierówno, a solówki mogą mieć wdzięk – to naprawdę rzadko się na koncertach spotyka. Lonquich zaczarował też publiczność i zagrał na bis Preludium cis-moll op. 45 Chopina oraz Wzlot z Utworów fantastycznych Schumanna. Ujmujący był Herreweghe, który na bisy usiadł sobie skromniutko w orkiestrze, na stopniu sceny.

Drugą część poświęcił Brahmsowi. Najpierw Begräbnisgesang, wczesny utwór z ducha protestanckiego, z niewielkim zespołem dętym i chórem okalającym go – godne pożegnanie zmarłej osoby. Potem tragiczna Rapsodia na alt, chór męski i orkiestrę do tekstu Goethego Podróż zimowa w góry Harzu. Ann Hallenberg śpiewała z dość dyskretną, ale wyrazistą ekspresją (barwę ma mniej altową niż „prawdziwe” alty w rodzaju Jadwigi Rappe); wszyscy razem oddali tę szczególną posępność, rozpacz, zwątpienie. I na koniec Schicksallied, do tekstu Hölderlina, przeplatająca nastroje anielskości z powracającym znów zwątpieniem. Tak głęboko ludzkie i wzruszające są te dzieła, że publiczność nie była w stanie wypuścić muzyków. A Herreweghe dodał jeszcze jeden motet (nie znam jego tytułu) na chór a cappella – właśnie jego chór jest szczególnie zachwycający, ma absolutnie naturalną emisję, śpiewa, jakby oddychał. Sam zaś dyrygent niesie na scenie atmosferę absolutnej pewności i spokoju. Z jego koncertów człowiek wychodzi lepszy, i tak było też wczoraj.

PS. Kto był zaintrygowany kamerami na koncercie Marthy i przyjaciół – tak, to były kamery pracujące dla NIFC. Jeśli Artystka zaakceptuje, koncert wyjdzie na DVD!