Powrót Mani

Jaka była heca, gdy ogłoszono, że odnaleziony niedawno i odkupiony przez Filmotekę Narodową od czeskiego kolekcjonera (to jedyna zachowana kopia) film Mania, z 21-letnią Polą Negri u progu światowego sukcesu, zrealizowany w Berlinie w 1918 r., będzie pokazywany na promocję polskiej prezydencji. Wielu chciało zaistnieć i dlatego złożyli protest do ministra kultury, o czym pisały nie tylko tabloidy. Ostatecznie suma przeznaczona na renowację kopii została zmniejszona o milion. Za karę? Zdumiewające, że do tego protestu włączyli się Andrzej Wajda z małżonką, bo Zanussi, Odorowicz ani Bromski mnie w tym kontekście nie dziwią. W cywilizowanym świecie takie wydarzenie – odnalezienie pierwszego zagranicznego filmu jedynej polskiej aktorki, która naprawdę podbiła Hollywood – byłoby świętem.

 No, ale jednak film odnowiono (koronkowa robota!) i właśnie w warszawskiej filharmonii odbyła się jego „re-premiera”. Filmoteka Narodowa zamówiła też specjalnie do tego celu muzykę u Jerzego Maksymiuka, który, jak może niewielu dziś pamięta, swego czasu tworzył wiele muzyki filmowej i był w tym dobry, choć może nie zawsze miał szczęście do jakości samych filmów (jedyne prawdziwe arcydzieło to Sanatorium pod klepsydrą). Czasu było niewiele, bo trzy miesiące, Maksymiukowi pomagał więc asystent Jerzy Wołochowicz. Podczas dzisiejszego wydarzenia grali muzycy z orkiestry Leopoldinum, a na zakończenie Joanna Trzepiecińska zaśpiewała romans oparty na głównym – przebojowym, nuci się wychodząc! – temacie.

Treść filmu oczywiście nie jest jakaś wstrząsająco mądra, to typowy wyciskacz łez – ale jest tu pomysł oryginalny: otóż jednym z bohaterów tego niemego przecież filmu jest kompozytor, który tworzy operę! Taperzy musieli mieć interesujące zadanie. Maksymiuk wybrnął z niego znakomicie. Z jednej strony świetnie podrobił świat początku lat 20. – walce, ragtime’y, tanga. Z drugiej – jak coś się niedobrego dzieje, wchodzą dysonanse, klastery, nakładają się różne typy muzyki.

Pola jest tu fantastyczna. Była jak stworzona do konwencji filmu niemego: wyrazista w rysach twarzy, znakomita ruchowo i mimicznie. W tej sytuacji nawet nie szkodziło nikomu w Berlinie, że jeszcze wówczas nie znała niemieckiego (gdy pokazują jej plakat reklamowy z portretem, widać, że wykrzykuje: Matko Boska!). Kiedy pojawił się dźwięk w filmie, niestety nie bardzo się odnalazła. Ale legendą pozostała i jako legenda dożyła dziewięćdziesiątki. Była w każdym razie osobowością i mnie wcale nie przeszkadza, że polską prezydencję promuje Barbara Apolonia Chałupiec. W końcu sam ten film jest dowodem na współpracę artystów z różnych miejsc Europy: polska aktorka gra w Niemczech, a reżyserem jest Węgier.

Ciekawostka: tempo projekcji podobno trzeba było zwolnić, ponieważ nie ma już dziś takich projektorów, jakich wówczas używano. Ale teraz ten ruch wydaje nam się całkowicie naturalny. Z tego wniosek, że gdybyśmy mieli obejrzeć film w takiej wersji, w jakiej oglądali go współcześni, byłby dla nas nie do zniesienia. Teraz obejrzą go widzowie w Paryżu, Madrycie, Londynie, Kijowie – i Berlinie w rocznicę premiery. I oby tych miejsc było więcej. Naprawdę nie ma się czego wstydzić.