Każdy może być Kainem?

Edward Pałłasz, wicedyrektor Warszawskiej Opery Kameralnej, i – jako autorka libretta – Joanna Kulmowa, współpracująca z tą instytucją od samego początku, stworzyli rzecz, której premiera na tych deskach jest prawdopodobnie ostatnią na najbliższe trzy lata, o czym wspominałam już tutaj. Jeszcze tylko dwa spektakle tego dzieła – w poniedziałek i we środę – i od razu powiem, że warto, jeśli tylko ktoś może się wybrać.

Nie jest to historia biblijna, tylko do niej nawiązuje. Główni bohaterowie nazywają się po prostu Pierwszy i Drugi. Nad nimi siły wyższe, sfeminizowane, czyli Głos – pani sopranistka koloraturowa w białej sukni, czarnych okularach i z dziwnym świecącym kijem-oszczepem w dłoni – oraz Ona w trzech damskich osobach, o zmieniających się kolorach ubiorów i peruk – czasem na czarno, czasem na czerwono, a nawet raz zdarzają się szare biurowe kostiumiki i peruki blond, bowiem owa Góra (wszystkie panie wyłaniają się ze szczytu schodów, biegnących w poprzek sceny) jest czymś z ducha kafkowskiego urzędu. Przedstawicielki jej wygłaszają wyroki i wyrocznie zarazem. Ogłaszają, że Kain zabije Abla, podstawiają nóż, który temu posłuży. Ani Pierwszy, ani Drugi, nie wie, który z nich się Kainem okaże. Obaj nawzajem się podejrzewają i oskarżają. Jest więc trochę jak w kryminale: można zgadywać, kto zabije, a co okaże się w samym finale. Przyznam się, że zgadłam, ale nie powiem, bo być może ktoś z Was na to jeszcze pójdzie…

Pierwszy jest młodszy i ma problemy typowe dla młodości. Jest podejrzliwy, a zarazem idealistyczny (w pewnym momencie wygłasza nawet znaną nam skądinąd sentencję „we mnie jest samo dobro”). Fantastyczny jest w tej roli, zarówno głosowo, jak aktorsko, kontratenor Jan Monowid. Być może będziemy go teraz spotykać rzadziej, ponieważ właśnie dostał II nagrodę na Konkursie Kontratenorów w Lugano i pewnie już zaniedługo świat się o ten talent upomni.

Drugi – to rola stworzona dla Andrzeja Klimczaka (tu trzeba podkreślić, że Pałłasz był w tej komfortowej sytuacji, że wiedział, dla kogo pisze i znał dobrze tych śpiewaków i ich możliwości), też znakomitego: starszy, cynik i sceptyk o trzeźwym spojrzeniu, który z niejednego pieca już chleb jadł, zna życie i nie ma złudzeń. Też jest więc podejrzliwy, choć wyraźnie bardziej przywiązany do brata. Ma trochę dominującą naturę. Który więc…?

Rozmawiają ze sobą językiem dalekim od tradycyjnych librett operowych – kolokwialnym, nawet czasem prostackim, współczesnym („Tyżeś, bracie, psychol”, „masz kosmate myśli”, „morda w kubeł”, „nikt nie zapodał, żeśmy ten Abel czy Kain” itp.). Muzyka, w którą kompozytor ubrał tą dziwną i bardzo ludzką historię, mnie osobiście przypomina dzieła Entartete Musik, np. Viktora Ullmanna (Cesarz Atlantydy!) czy Erwina Schulhoffa: dysonansowo i erudycyjnie, z różnymi aluzjami i nawiązaniami – pojawia się np. akord tristanowski czy parę razy wykoślawiony motyw Międzynarodówki, co jakiś czas wracają swingujące rytmy.

Świetna jest inscenizacja Jitki Stokalskiej i scenografia Marleny Skoneczko – prosta, mocna, wykorzystująca projekcje, ale po raz pierwszy widziałam tak mądre ich wykorzystanie. Z tyłu sceny maszyneria „burzowa” (pojawiają się często błyskawice, zwłaszcza gdy nadchodzą przedstawicielki Góry): windmaszyna na korbkę, blacha imitująca grzmoty. Cała wizja bardzo spójna. Naprawdę, bardzo warto się na to wybrać. Mam nadzieję, że ten spektakl będzie jeszcze kiedyś grywany, bo zasługuje na dłuższe życie, a i na wyjście w świat.