Pieśń z balkonu

W pięknej, owalnej sali koncertowej brukselskiego Palais des Beaux-Arts (zwanego popularnie po prostu Bozarem) odbył się wczoraj pierwszy z dwóch koncertów zaprojektowanych na finał serii koncertów z muzyką Szymanowskiego i innych kompozytorów polskich, związanej z naszą prezydencją (rola brukselskiego Instytutu Polskiego to osobny rozdział, o którym później). Było to zaprojektowane efektownie, ponieważ miał dyrygować Pierre Boulez – w programie znalazł się repertuar jego poświęconej Szymanowskiemu płyty sprzed dwóch lat i przedstawiciel Towarzystwa im. Szymanowskiego miał mu uroczyście wręczyć nagrodę, jaką mu za tę płytę przyznało. Tymczasem te plany upadły – Boulez ma kłopoty z oczami, praktycznie prawie nic nie widzi, a w każdym razie partytury. Musiał więc zrezygnować, ale nie poddaje się: wybiera się na operację do Stanów. Oby się udała. Nagrodę trzeba będzie dostarczyć mu do Paryża, ale on sam wyznaczył jako swego zastępcę wybitnego dyrygenta i kompozytora Petera Eötvösa (znanego nam z obu ról z Warszawskich Jesieni), z którym współpracował wiele lat przy IRCAM. Dziś właśnie Eötvös powiedział mi, że był to dla niego wielki dar i odkrycie i chciałby kontynuować przygodę z Szymanowskim, choć ogólnie, jako kompozytor zajmujący się w ostatnich czasach często operą (jego Anioły w Ameryce mają być wykonane w wersji koncertowej jesienią we Wrocławiu), coraz bardziej ogranicza zadania kapelmistrzowskie. Na razie zamierza dyrygować muzyką Lutosławskiego, ale w Amsterdamie.

O tym, co mi dziś opowiadał, napiszę później – na razie zajmę się wczorajszym koncertem. Układ programu został zaprojektowany przez Bouleza i nie uległ zmianom. Wczoraj więc ekspresjonistyczno-egzotyczna III Symfonia „Pieśń o Nocy” została poprzedzona dwoma utworami Bartóka z jego najbardziej ścisłego, matematycznego, by tak rzecz, okresu, pełnego obsesyjnych niemal symetrii, ale nie bez elementów folklorystycznych, czyli Muzyką na instrumenty smyczkowe, perkusję i czelestę oraz II Koncertem skrzypcowym. Dwa więc zupełnie inne światy trzeba było przyjąć na zasadzie kontrastu. Dziś Szymanowski zostanie zestawiony z bardziej pasującą doń muzyką Debussy’ego i Skriabina; Pieśń o Nocy również mogłaby się z Debussym kojarzyć (jest tam taki motyw waltorni, który zupełnie po debussy’owsku brzmi).

Eötvös, muzyk bardzo precyzyjny, poprowadził dzieła swojego rodaka z prawdziwym wyczuciem; formy utworów pięknie skonstruowane, o jakości gry nie ma co nawet mówić, bo wiadomo, jakim zespołem jest London Symphony Orchestra. Nicolai Znaider zagrał koncert zupełnie w innym stylu, niż opisywany tu niedawno przeze mnie Kuba Jakowicz – o wiele bardziej romantycznie, zwłaszcza w skrajnych częściach, bo środkowe wariacje, bardzo liryczne, wykonał dla kontrastu bez „ochów i achów”, co im – i całości – dobrze zrobiło. Jest to znakomity skrzypek i został bardzo ciepło przyjęty, zwłaszcza, że być może niektórzy tu pamiętają jego triumf swego czasu na Konkursie im. Królowej Elżbiety. Ale nie bisował – chyba tu nie ma takiego zwyczaju.

Przed wykonaniem Szymanowskiego nastąpił przykry incydent: nagle, hurmem, wyszła z sali cała wycieczka młodzieży (Pieśń zagrano bezpośrednio po Koncercie), plus jeszcze pojedyncze osoby. Tu zresztą też jest zwyczaj wychodzenia po zakończonym koncercie jeszcze na oklaskach – wytłumaczono mi, że ludzie spieszą się do pociągu, ponieważ wielu przyjeżdża np. z Gandawy czy Antwerpii.

Kto został, z pewnością nie żałował. Eötvös prowadzi Szymanowskiego inaczej niż robił to na płycie Boulez. Płyta zresztą wywołała w Polsce skrajne oceny – jedni chwalili, inni zrównywali z ziemią. Dla mnie Szymanowski Bouleza jest zbyt chłodny i konkretny. Eötvös nie rozmawiał z Boulezem o interpretacji, zabrał się do tych utworów, jak mu dusza dyktowała. Wspomniał mi też dziś, że uzgadniał już z Christianem Tetzlaffem inną interpretację I Koncertu, bez jakichkolwiek nawiązań stylistycznych do niemieckich koncertów romantycznych. Może więc dziś być naprawdę ładnie – bardzo jestem ciekawa. W każdym razie w Pieśni o Nocy świetnie wypadł solista, młody tenor australijski Steve Davislim. Już na płycie Bouleza można było zauważyć, że wymawia on całkiem przyzwoicie po polsku. Opowiedział mi, że uczył się wymowy najpierw u kolegi z orkiestry z Madrytu, później u chórzysty z wiedeńskiego Singverein (płyta Bouleza została nagrana z Wiedeńczykami) – no i w efekcie w Wiedniu po koncercie przyszli do niego ludzie i zagadnęli go po polsku, bo myśleli, że włada tym językiem. Chór też odrobił swoją lekcję całkiem nieźle.

Patrząc na scenę można było zrozumieć, dlaczego ten utwór jest tak rzadko grywany – ogromna ilość muzyków szczelnie ją wypełniła. Sala Bozar mieści 2000 osób publiczności, ale estrada jest tam w gruncie rzeczy niewielka i zespoły wręcz dusiły się na niej. Solista śpiewał z balkoniku nad sceną i okazało się to świetnym pomysłem – był słyszalny, a jednocześnie oddzielony. Akustyka zaś tej sali jest sama w sobie znakomita.

Relację z dzisiejszego koncertu przekażę już po powrocie do Warszawy – wracam jutro koło południa.