Haendel – i po Bachowskim

Formalnie świdnicki Festiwal Bachowski kończy się niedzielnym tzw. nabożeństwem kantatowym w Kościele Pokoju, ale w tym roku nie będzie kantat, tylko będzie grał na organach Marek Pilch, więc sobie daruję. Dla mnie festiwal skończył się już wieczorem, tym bardziej, że ta końcówka była mocna. Także frekwencyjnie, bo rzeczywiście przybyły tłumy.

Ariodante, jedna z najbardziej efektownych oper Haendla, trwa, jak to często u niego bywa,  cztery godziny z przerwami. I tym razem wielu wytrzymało do końca, choć byli i tacy, co opuścili koncert po drugiej przerwie. Ale kto był, raczej nie mógł się nudzić.

W roli tytułowej wystąpiła Michaela Selinger, którą swego czasu strasznie objechałam przy tej okazji. Cóż, dziś można stwierdzić, że wtedy naprawdę miała zły dzień i próbowała to zapewne jakoś pokryć zachowaniem scenicznym. Dziś, choć też parę razy jej się zdarzyły drobne zgrywy a la Simone Kermes, to intonacja, może poza paroma wahnięciami w powolnych ariach, była bez zarzutu. Stanowiły prawie gwiazdorski duet z Ginevrą – Natalią Kawałek, którą słyszałam już zarówno kiedyś tam w WOK, jak i w zeszłym roku na konkursie młodych zespołów barokowych w Świdnicy (w swoim zespole była najmocniejszym ogniwem). Z czołowych postaci zwracał też uwagę Piotr Olech jako Polinesso, robiący piękne miny negatywnego charakteru. Oczywiście jak się wspomni Ewę Podleś w tej roli, to jest zupełnie innego rodzaju jakość. Role poboczne też były przyzwoite, a zespół Capelli Cracoviensis był – jak w przypadku opisywanego w powyższym linku Herculesa – złożony w dużym stopniu ze starych Capellowiczów, i też grupę smyczkową prowadził Alberto Stevanin, który jest absolutnie solidną firmą. Takąż jest i Andreas Spering, który dyrygował całością. Podgrywał też trochę na klawesynie, choć w zespole była i druga klawesynistka. Fajne to wrażenie robiło w recytatywach.

Wielki finał został nagrodzony długą owacją na stojąco. Tak skończył się ten festiwal, o którym można powiedzieć też, że był chyba pierwszym w historii, na który nie był w stanie dotrzeć jego dyrektor artystyczny. Nawet na ostatni koncert. Miał być, ale okazało się, że za dużo ma roboty w Krakowie – cóż, chciał robić w Capelli sezon letni, to teraz ma za swoje… Jednak świdnicki festiwal toczył się przez ten tydzień swoim torem bez większych zakłóceń, co znaczy, że uruchomiona niegdyś machina działa. Inna sprawa, że było to łatwiejsze, ponieważ to był festiwal ogołocony – po prostu po jednym koncercie dziennie, bez dodatków i nurtu młodzieżowego. Miejmy nadzieję, że to tylko moment kryzysowy, bo to wszystko nadaje imprezie koloryt i dodatkową, dydaktyczną, wartość.