Richter poruszał się jak kot

Wczoraj i przedwczoraj zaglądałam – bardzo wyrywkowo – na doroczny festiwal De Musica, składający się z dyskusji muzykologicznych, spotkań i koncertów, a tworzony przez prof. Michała Bristigera (1 sierpnia skończył 91 lat, a jest we wspaniałej formie i fizycznej, i umysłowej, której dużo młodsi mogą mu pozazdrościć). Byłam m.in. na spotkaniu z Krzysztofem Meyerem, którego książkę Mistrzowie i przyjaciele niedawno wydał PWM.

Kompozytor, dawny prorektor krakowskiej PWSM (za kadencji Pendereckiego) i prezes Związku Kompozytorów Polskich, a także emerytowany profesor kolońskiej Hochschule für Musik; ostatnio znów ma zajęcia na krakowskiej uczelni. Tutaj życiorys. Jak widać, bogaty i ciekawy, jest więc co opisywać. Bo to jest książka wspomnieniowa. Autor był tu w znakomitej sytuacji, ponieważ od czasów szkoły podstawowej pisywał dość dokładny dziennik; miał też zawsze zmysł spostrzegawczy i krytyczne spojrzenie. Dzięki temu, że wszystko notował, może dziś tak wiele odtworzyć. A ma co odtwarzać.

Na wspomnianym spotkaniu z nim była mowa o tym, że dla niektórych książka może być dość kontrowersyjna, zwłaszcza dla środowiska krakowskiego. Jeżeli, to chyba tylko dla starszych pokoleń, które pamiętają pedagogów z czasów wczesnej i późniejszej młodości Meyera. Byli oni wybitni – m.in. Halina Ekierówna (siostra Jana), Stanisław Wiechowicz, Adam Rieger, Jan Hoffman – i Meyer wyraża się o nich (jak też i o starszych przyjaciołach, od Eugenii Umińskiej po Witolda Lutosławskiego) bardzo ciepło, ale też nie bez drobnych złośliwości i wytykania zabawnych czasem zwyczajów, przywar i słabostek. Był to świat pełen oryginałów, pewnie tym bardziej, że – o czym zresztą Meyer wspomina – uczelnia krakowska była stosunkowo mało „skomunizowana” w przeciwieństwie do innych krajowych, w tym warszawskiej. Potwierdzam w pełni, nie chlubię się studiami w mojej dawnej warszawskiej Alma Mater, rządziły tam wówczas w dużym stopniu podejrzane partyjne typki, z których część całkowicie zmieniła barwy za III RP i dziś leży krzyżem w Kościele – zawsze trzeba z aktualną władzą dobrze żyć.

No, ale nie mówimy o moich wspomnieniach, tylko Meyera. Pisze on bardzo dokładnie o tym, jak rozwijały się jego zainteresowania kompozytorskie, co łączyło się z nawiązywaniem przezeń kontaktów z wielkimi postaciami. Opisuje dokładnie pierwsze, w chłopięcym wieku, spotkanie z Umińską u Wiechowicza (opowiadała akurat o swojej współpracy z Szymanowskim), ale i dalsze między nimi serdeczne kontakty; nagłe nawiązanie sympatycznych kontaktów z Nadią Boulanger (co zaowocowało paroma pobytami na jej kursach w Fontainebleau), studia u Pendereckiego (podczas dwóch lat spotkali się siedem razy; więcej niż o muzyce rozmawiali o literaturze i filmie). Opisana jest historia, w jaki sposób Penderecki został rektorem na odległość (zgodził się po namowach kolegów, by bronić uczelni przed partyjnym rektorem, ale potem okazało się, że ma posadę profesora w Yale, więc siedział głównie tam). No i oczywiście przyjazdy do Warszawy i spotkania, a potem przyjaźń z Lutosławskim, oraz – rozszerzony w stosunku do książki o Szostakowiczu – opis wieloletnich serdecznych kontaktów z rosyjskim kompozytorem.

W drugiej połowie lat 80. Meyer pełnił funkcję prezesa ZKP, a przez kilkanaście lat był też członkiem komisji programowej Warszawskiej Jesieni. Bardzo dobrze wspomina te lata (my szaraczki trochę gorzej…), czemu trudno się dziwić, bo nigdy w związku z tymi funkcjami tyle nie jeździł; od 1987 r. został profesorem w Kolonii, więc i on zaczął się bawić w zdalną robotę, co zresztą z naszego tutejszego punktu widzenia nie miało sensu. No, ale trochę smacznych wspominek z tego czasu możemy za to przeczytać, np. o przepychankach z Tichonem Chrennikowem na tle współpracy związków kompozytorów polskich i sowieckich, czy też właśnie o wizycie u Richtera (stąd tytuł wpisu) w związku z jego przyszłym występem na Warszawskiej Jesieni. Możemy się więc dowiedzieć, że fortepian w mieszkaniu Richtera był kompletnie rozstrojony. Dowiemy się, co wisiało u niego na ścianach, co u Szostakowicza, a co u Lutosławskiego. Dowiemy się, jakie kto miał powiedzonka, jakie alkohole u kogo stały… Miłe ploteczki, ale absolutnie w granicach przyzwoitości. Choć, jak słyszymy, wzbudziły jednak kontrowersje.

Pod koniec książki Meyer cytuje pytanie, jakie mu już za jego „kolońskich” czasów zadał jego przyjaciel Marek Stachowski: „Powiedz, jak to jest: jesteś tam w Niemczech i spotykasz się, jak gdyby nigdy nic, z Kaglem, Ligetim, Boulezem, z kompozytorami, którzy są dla nas jedynie jakąś legendą. Jak w ogóle rozmawia się z takimi wielkimi, żywymi postaciami, które znamy jedynie z podręczników?”. Meyer zdziwił się tym pytaniem, bo zabrzmiało, jakby zadał je nie dorosły, uznany i grywany w świecie kompozytor, ale nieśmiały student. Jednak ja je rozumiem i dlatego, choć autor deklaruje, że dalszych wspomnień nie będzie pisał, uważam, że powinien opisać swe lata niemieckie, bo to naprawdę ciekawi nas wszystkich. A z opowieści jego i jego żony Danuty Gwizdalanki wiem np. o ich przyjaźni z pp. Kaglami. Bardzo więc chciałabym kiedyś także o tym poczytać.